Jak zostałem nawiedzony przez Kawalerów Memowych
Oto przy stole w pracowni mojej zasiadał przedziwny wręcz kwartet, złożony z wcale przystojnie ubranych dżentelemów. Niczym by się w sumie nie różnili od interesantów różnych, których zwykłem przyjmować od czasu do czasu, poza wyjątkiem jednym. Wszyscy posiadali bowiem twarze w dziwnych grymasach powykręcane, tak że groteskowe maski przypominały raczej.
– Cieszymy się doktorze, żeś się obudził – powiedział ten o głowie okrągłej, do gruszki podobnej, i z oczami, których nieustannie spływały krynice łez. – Ja wprawdzie się zawsze samotnym czuję, nawet wśród towarzyszy moich, ale smutno byłoby mi, gdybyś odwiedziny nasze przespał zupełnie…
– Zechciej mi wybaczyć, panie – wyjąkałem, cokolwiek zdziwiony – ale nie przypominam sobie, żebym tu pana z kolegami zapraszał ani nawet nie wiem, kim panowie są.
– Ach tak – westchnął samotnik, próbując się uśmiechnąć przez łzy. – Jak to zwykle bywa, na wieki samotny jestem i odtrącony.
Nim zdążyłem zaprotestować odezwał się drugi, o czole marsowym, brwiach krzaczastych i w złości wykrzywionych ustach. Zaklął szpetnie w języku angielskim i począł mnie łajać:
– Ach ty niecnoto, obieżyświacie nędzny, szalbierzu i szarlatanie! – wykrzykiwał. – Śmiałżeś się z nami umówić i teraz jeszcze się z tego wykręcasz?!
Znowu – chciałem odpowiedzieć, ale tu rozległ się głośny śmiech trzeciego, który usta swe w trąbkę ułożył, a następnie na podłodze legnął, gdzie za brzuch się trzymając ze śmiechu się obracał.
– Hehe, to ci sytuacja krotochwilna, skonać można! – kwiczał w głos.
Wzrok mój spotkał się z oczyma czwartego z dziwacznej trupy, który zęby w szerokim a złośliwym uśmiechu szczerzył.