Jej waga liczona jest w kilo- i megabajtach, jej istnienie ma wymiar wyłącznie wirtualny, a w Polsce traktowana jest nie jako produkt, ale usługa. Mowa oczywiście o książce elektronicznej, czy może po prostu e-booku, bo taka nazwa upowszechniła się na stałe w większości języków. Zastanawialiście się kiedyś nad historią tego wynalazku? My owszem i w niniejszym wpisie podzielimy się z Wami tym, co udało nam się ustalić.
Wydawać by się mogło, że e-booki są wynalazkiem stosunkowo nowym, a początki ich istnienia łączą się naturalnie z rozwojem i upowszechnieniem komputerów. Tak rozumując, interesujący nas moment na osi czasu musielibyśmy zakreślić najwcześniej w latach 70 ubiegłego stulecia.
I choć jest to trop jak najbardziej uzasadniony, pierwowzór e-booka powstał kilka dekad wcześniej. Jak to zwykle bywa, matką wynalazku była potrzeba, skądinąd bardzo prozaiczna i ludzka, aby zmniejszyć ciężar tornistrów dźwiganych przez dzieci i młodzież w obie strony trasy szkoła – dom.
Patent na swoje urządzenie hiszpańska nauczycielka otrzymała w 1949 roku. Prototyp mechanicznej encyklopedii stanowiła metalowa walizka, w której znajdowały się specjalne rolki z tekstem i ilustracjami, przesuwające się automatycznie za sprawą sprężonego powietrza.
Co ciekawe, Ángela Ruiz Robles miała szczegółowo rozpisane plany rozwoju swojego czytnika, jednak większości z nich nie udało się zrealizować. Koncept mechanicznej encyklopedii zakładał między innymi możliwość podłączenia do urządzenia oświetlenia albo tworzenie tekstu na szpulach za pomocą atramentu fluorescencyjnego, co miało dawać możliwość czytania w nocy. W praprzodku współczesnych czytników miały znajdować się również: kalkulator, szkło powiększające oraz odtwarzacz pozwalający na odsługiwanie nagrań dźwiękowych.
Mimo sporego zainteresowania wynalazkiem hiszpańskiej nauczycielki urządzenie nigdy nie trafiło do sprzedaży. Dlaczego? Powodów może być kilka, niemniej tym przesądzającym wydaje się fakt, że mechaniczna encyklopedia nie rozwiązywała problemu, który był główną motywacją do jej stworzenia. Konstrukcja „czytnika” była ciężka i bardzo toporna, a objętość książek, jakie mogły się w niej znaleźć – znacznie mniejsza niż w papierowych odpowiednikach.
Niemniej zasługi samej Robles są niekwestionowalne. Trudno też nie zauważyć, że koncept jej „encyklopedii” był zdecydowanie za świeży w stosunku do ówczesnych możliwości technologicznych.
W 1971 roku 24-letni student Uniwersytetu w Illinois Michael Stern Hart otrzymuje od uczelnianego centrum komputerowego coś, co dziś może wydawać się zabawne, ale w tamtych latach szacowane było na setki a nawet miliony dolarów. Mowa o… koncie użytkownika bez limitów czasowych, które zostało mu przydzielone trochę „po znajomości”, ponieważ głównym administratorem „mainframe’owego” uniwersyteckiego komputera był najlepszy kumpel brata Harta.
Młody student był wdzięczny za otrzymany dostęp i trudno mu się dziwić, wszak biorąc pod uwagę szacowane koszty, mógł poczuć się jak swoisty „wybraniec”. Swoją wdzięczność chciał okazać, robiąc coś w jego opinii społecznie cennego. Tak się składało, że był akurat 4 lipca, a Hart miał przy sobie papierową kopię Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Postanowił więc przepisać ją i rozesłać ją elektronicznie. Ponieważ powiedziano mu, że wysłanie tekstu za pomocą poczty elektronicznej do kilku osób jednocześnie może skutkować awarią systemu poczty, zdecydował się udostępnić e-tekst dokumentu do pobrania.
Przepisana i udostępniona w formie elektronicznej Deklaracja Niepodległości jest dziś powszechnie uznawana za pierwszy e-book. Sam Hart natomiast nie poprzestał na jednym tekście. Powołał do życia projekt o nazwie Gutenberg. Głównym założeniem była digitalizacja książek i publikacji, które nigdy nie były przedmiotem prawa autorskiego lub których prawa autorskie wygasły. Hart zaczął publikować klasyki pokroju Biblii, dzieł Homera, Szekspira czy Marka Twaina.
W 1987 roku biblioteka Projektu Gutenberg liczyła już ponad 300 publikacji. W miarę upływu czasu i wraz z postępem technologicznym inicjatywa Harta rozwijała się i rozrastała. Według danych z 2016 roku dzięki projektowi udało się zdigitalizować ponad 50 tysięcy publikacji. Co ciekawe, są wśród nich teksty polskojęzyczne.
W 1985 czterech mężczyzn: Jon Turell, Bill Becker, Aleen Stein i Robert Stein decyduje się na założenie Voyager Company – firmy będącej pionierem w produkcji płyt CD-ROM w latach 80. i 90. XX wieku. Okrągły nośnik szybko zyskuje popularność, a firma za jego pośrednictwem zaczyna dystrybuować treści multimedialne. W większości są to filmy, ale pojawiają się również książki, na przykład „Jurassic Park” Michaela Crichtona czy „Virtual Light” twórcy cyberpunku – Williama Gibsona.
Pozostając jeszcze na chwilę przy pisarzach-fantastach, nie zapomnijcie przeczytać innego naszego tekstu: Pisarze, którzy przepowiedzieli przyszłość. Literacka futurologia a współczesne gadżety i technologie.
Elektroniczne książki dały twórcom nowe możliwości, jeśli chodzi o formę. Jedną z takich form były dzieła hipertekstowe, angażujące odbiorcę w sposób wcześniej niespotykany, tworzące iluzję posiadania wpływu na kształt historii poprzez wybór odpowiednich ścieżek fabularnych.
Pionierem, a zarazem jednym z bardziej znanych wydawców literatury hipertekstowej, jest firma Eastgate Systems. Wśród publikacji firmy znajdują się m.in. hiperteksty fabularne, non-fiction czy dzieła poetyckie. Co ciekawe, Eastgate Systems zaprojektowało własne oprogramowanie do tworzenia tego typu tekstów. Storyspace, bo taką nazwę nosił system, został wykorzystany nie tylko do celów literackich, ale też chociażby w projekcie zakładającym „przeniesienie” amerykańskich podręczników sądowych z papieru do formy elektronicznej.
Pierwsze dzieło hipertekstowe Eastgate Systems zostało stworzone w 1987 roku przez Michaela Joyce’a. „afternoon, a story” (pisane przez małe „a”) trafiło jednak do odbiorców trzy lata później, w roku 1990, i do dziś uważane jest jako jedno z pierwszych dzieł fikcji hipertekstowej.
Książka była sprzedawana na dyskietce i opowiadała o Peterze, świeżo upieczonym rozwodniku, który był świadkiem wypadku samochodowego. Główny bohater podejrzewa, że w kraksę zaangażowana byli jego eksżona wraz z synem. Fabuła utworu może się zmieniać w zależności od tego, jakie ścieżki narracyjne wybierze czytelnik.
Dziełem Joyce’a szybko zainteresowali się literaturoznawcy. Na jej temat powstało wiele artykułów naukowych, a Espen J. Aarseth nazywa „afternoon, a story” klasycznym przykładem literatury postmodernistycznej.
Eastgate System nie poprzestaje na jednym dziele. W kolejnych latach pojawiają się kolejne, w tym „Victory Garden” Stuarta Moulthropa czy „Patchwork Girl” Shelley Jackson.
Czy Eastgate Systems eksperymentowało z twórczością hipertekstową jako pierwsze? Trudno powiedzieć, wszak rok przed napisaniem „afternoon, a story” niejaka Judy Malloy zaprezentowała światu „Wujka Rogera” – hipertekstową książkę, w której wybór ścieżki fabularnej zależy od kliknięcia w jeden z dostępnych odnośników.
Co ciekawe, „Uncle Roger” został zarchiwizowany w formie strony internetowej, którą znajdziecie tutaj.
…i po dziś dzień funkcjonują jako coś w rodzaju eksperymentów literackich. Dlaczego tak się stało? Przede wszystkim tworzenie dłuższych i bardziej zaawansowanych form hipertekstowych to rzecz niezwykle pracochłonna, żeby nie powiedzieć – karkołomna. Ponadto wymaga od pisarza naprawdę niesamowitych umiejętności, bo nad każdym rozgałęzieniem historii trzeba zapanować tak, by nie wymknęło się spod kontroli.
Inna rzecz, że w międzyczasie wykreowało się inne medium, które zdołało lepiej zaadaptować interaktywność i nieliniowość fabularną. Mowa oczywiście o grach wideo. W najnowszych tytułach jedno z kryteriów jakości fabuły stanowi to, czy jest liniowa, czy mamy jakikolwiek wpływ na jej przebieg lub zakończenie. Doskonałym przykładem takiej gry jest wydane niedawno Disco Elysium, ale też chociażby Wiedźmin 3: Dziki Gon.
Gdyby nie czytniki e-booków elektroniczne książki pewnie nie miałyby szansy na spopularyzowanie. Te poręczne, energooszczędne i efektywne urządzenia stanowią dziś absolutny „must have” dla większości czytelników. Początki e-czytników nie były jednak tak kolorowe.
Zanim popularne Kindle wprowadziły małą rewolucję w kulturze czytelnictwa, na rynku pojawiały się sporadycznie czytniki innych firm. W 1998 zadebiutował czytnik o nazwie Rocket eBook – z ekranem LCD i pamięcią pozwalającą na przechowywanie ok. dziesięciu e-booków. W tym samym roku premierę miało inne urządzenie tego typu – SoftBook, również posiadający ekran LCD, a także 2 MB pamięci wewnętrznej. Za pierwsze czytniki e-booków trzeba było wydać ponad 500 dolarów, co naówczas stanowiło kwotę niezwykle wysoką.
Trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach konsumpcja e-booków nie było tak egzotyczne, jak mogłoby się wydawać. Ludzie czytali pliki PDF na swoich komputerach, a w 1998 właśnie pierwszy e-book został opatrzony numerem ISBN. Jedynym brakującym elementem dla rozwoju e-czytelnictwa był brak podręcznego czytnika, który stanowiłby pełnoprawną alternatywę dla książki papierowej.
Martin Eberhard i Marc Tarpening dostrzegli tę niszę i tak zrodził się pomysł zawiązania spółki NuvoMedia i stworzenia czytnika e-booków. Jak na współczesne standardy Rocketbook był czytnikiem bardzo ciężkim, ważąc niewiele ponad 1 kilogram. Mimo to dało się trzymać go w jednej dłoni. Z włączonym podświetleniem bateria wystarczała na ok. 20 godzin pracy, co w porównaniu z dzisiejszymi smartfonami i tabletami nie jest wynikiem złym. Ponieważ technologia e-ink dopiero raczkowała, Rocketbook wyposażony był w transfleksyjny ekran LCD.
Ciekawostką może być fakt, że w 1997 Eberhard i Tarpening spędzili w Seattle trzy tygodnie na negocjacjach z Jeffem Bezosem – założycielem Amazonu, czyli firmy, która niedługo potem zapoczątkuje linię najpopularniejszych czytników e-booków na świecie znanych pod nazwą Kindle. Bezos był niezwykle zaintrygowany urządzeniem NuvoMedia, ostatecznie jednak do współpracy nie doszło. Sam Rocketbook został wycofany ze sprzedaży kilka lat później.
Z innych ciekawostek – w 2003 roku Martin Eberhard, wraz z Elonem Muskiem, JB Straubelem, Markiem Tarpenningiem i Ianem Wrightem, założył przedsiębiorstwo motoryzacyjne zajmujące się produkcją w pełni elektrycznych samochodów. Jak pewnie się domyślacie, firma ta nosi nazwę Tesla.
Wyprodukowany został przez Sony w 2004 roku, a nazywał się LIBRIé (w alternatywnej wersji – Sony Reader). Serc konsumentów nie podbił z wielu względów. Przede wszystkim dlatego, że był toporny i mało komfortowy z codziennym użytkowaniu. Posiadał zaledwie 10 MB pamięci wewnętrznej i zasilany był czterema bateriami AAA. Sympatii nie przyniósł mu interfejs, upstrzony dużą ilością przycisków, ani fakt, że kupić można go było wyłącznie w Japonii.
Bardzo ciekawy był sposób przechowywania plików z e-bookami na LIBRIé. Opatrzone zabezpieczeniami pliki były automatycznie kasowane po 60 dniach od zakupu. Od razu przypomina się kreskówka o Inspektorze Gadgecie i tekst pojawiający się w każdym odcinku:
„Ta wiadomość ulegnie samozniszczeniu”.
Mimo wielu nietrafionych decyzji projektowych LIBRIé był urządzeniem przełomowym. Jako pierwszy czytnik wykorzystywał ekran w technologii e-ink, wyznaczając ścieżkę, którą producenci tego typu sprzętu kroczą po dziś dzień.
Premiera pierwszego Kindle’a miała miejsce w 2007 roku i okazała się sporym sukcesem. Już po sześciu godzinach od startu sprzedaży nie było czego kupować. Oto bowiem konsumenci otrzymali urządzenie, które było pełnoprawnym substytutem nie jednej książki, ale małej biblioteki książek.
Ekran e-ink wymagał minimalnej ilości energii, a 250 MB pamięci wewnętrznej pozwalało na jednoczesne przechowywanie około 200 książek. Warto wspomnieć też o tym, że pierwsza generacja czytników Kindle – jako pierwsza i zarazem ostatnia – posiadała slot na karty SD. W dniu premiery urządzenie kosztowało 400 dolarów, a jego dostępność była ograniczona wyłącznie do Stanów Zjednoczonych.
Z każdą kolejną generacją czytniki Amazon stawały się coraz efektywniejsze – Kindle 2 miał już 1,4 GB oraz wbudowany syntezator mowy. Był też jako pierwszy dostępny w wersji międzynarodowej. Kolejny czytnik – Kindle DX – z 9,7-calowym ekranem o rozdzielczości 1200 x 820, umożliwiał magazynowanie ok. 3500 książek.
Kindle 3 (znany też jako Kindle Keyboard) był natomiast pierwszym czytnikiem, jaki kupiłem (bezpośrednio z amerykańskiego Amazonu). O tym, jak świetny był to sprzęt i ile się zmieniło od jego wydania w branży czytników e-booków, możecie przeczytać w innym moim tekście: Kindle Paperwhite 4 – recenzja, porównanie z Kindle Keyboard. Jak zmieniły się czytniki e-booków na przestrzeni ośmiu lat?
W 2012 roku Amazon zaprezentował swój pierwszy czytnik w wbudowanym podświetleniem – Kindle Paperwhite.
Stephen King był jedną z najbardziej znanych twarzy promujących e-booki i e-czytniki. Słynny autor horrorów i powieści grozy w 2000 roku wydał książkę „Riding the Bullet”, która zapisała się w historii jako pierwszy masowo sprzedany e-book. Kusiło nie tylko nazwisko mistrza, ale też cena – aby pobrać „Riding the Bullet”, wystarczyło zapłacić skromne 2,5 $.
Odzew fanów był tak ogromny, że przygniótł swoim ciężarem serwery dystrybutora, które padły w kilka godzin po uruchomieniu sprzedaży internetowej. W wielu przypadkach na pobranie książki trzeba było czekać ponad godzinę. Trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę, że pierwszego dnia ściągnięto łącznie ponad 400 tysięcy kopii.
W 2009 roku, gdy Amazon wypuszczał na rynek drugą generację czytników Kindle, Stephen King stworzył dla producenta coś, co fani konsol nazwaliby „tytułem ekskluzywnym”. Nowela „Ur” została napisana z myślą wyłącznie o czytnikach Kindle i miała być dla nowej generacji urządzeń promocyjnym kopniakiem. W jednym z wywiadów pisarz mówił wtedy:
„Forma dystrybucji książek jest dla mnie jako pisarza kwestią drugorzędną. (…) ale kiedy wydałem »Riding the Bullet«, do moich drzwi zaczęło pukać mnóstwo facetów w garniturach, którzy zadawali mi pytania. Nie interesowała ich historia, nie interesował proces twórczy, ale wyłącznie system dystrybucji. Myślę więc, że ludzie będą bardziej zainteresowani aspektem biznesowym »Ur« niż samą historią. Z drugiej strony nigdy bym tej noweli nie napisał, gdybym nie uważał, że to naprawdę dobra historia”.
„Zdecydowałem, że mógłbym napisać historię dla Kindle, ale pod jednym warunkiem – musiałaby to być coś o samym urządzeniu. Fascynują mnie gadżety, szczególnie jeśli mogę wymyślić sposób na to, by je udziwnić. Pisałem już o zabójczych samochodach, złowrogich komputerach i niszczących mózg telefonach komórkowych; w momencie gdy przyszła oferta od Amazonu, bawiłem się akurat pomysłem o facecie, który zaczyna otrzymywać maile od umarłych. Fabuła »Ur« dotyczyła e-czytnika, który ma dostęp do książek i gazet z alternatywnych światów”.
King zdawał sobie sprawę z tego, że zwolennicy „tradycyjnego czytelnictwa” mogą zmieszać go z błotem i posądzić o robienie marketingu Jeffowi Bezosowi, ale jak sam twierdził: „nie przeszkadzało mi to zbytnio; w swojej karierze byłem już wielokrotnie krytykowany przez ekspertów i jakoś dalej żyję” (źródło: ew.com).
Taka informacja obiegła czytelniczy świat niedługo przed premierą powieści Kinga. Najbardziej zaskakujący był powód, dla którego e-bookowe „Joyland” miało się nie ukazać. Otóż niegdysiejszy popularyzator książki w formie elektronicznej miał stwierdzić, że decyzja ta jest podyktowana olbrzymim sentymentem wobec literatury drukowanej.
Skończyło się jednak wyłącznie na „pogróżkach”. Zarówno „Joyland”, jak i każda następna powieść Kinga, były wydawane zarówno w wersji papierowej, jak i elektronicznej.
Pojawienie się wygodnych e-czytników w relatywnie sensownych cenach sprawiło, że rynek książek elektronicznych zaczął galopować. Obok internetowej księgarni Amazonu zaczęły wyrastać inne, także w Polsce, a czytelnicy, z początku sceptycznie nastawieni do korzystania z czytników, przekonali się, że jest to wygodne i w niczym nie ustępuje tradycyjnej lekturze papierowych książek.
Ba, w wielu aspektach „e-ink” stoi ponad papierem, choćby dlatego, że pozwala mieć przy sobie bibliotekę liczącą nawet kilka tysięcy tytułów. Za pośrednictwem czytnika można również personalizować tekst – zmieniać font, zwiększać lub zmniejszać jego rozmiar, obracać tekstem o 90 stopni w każdą stronę, zaznaczać fragmenty książek i tworzyć własne notatki.
Dziś swoją bibliotekę ma między innymi Google i Apple, a liczba sprzedanych książek elektronicznych przekroczyła liczbę kopii papierowych. Za sprawą projektów pokroju Wolnelektury.pl znacząco ułatwił się dostęp dzieci i młodzieży do obowiązkowych lektur szkolnych.
Niemal każda książkowa premiera pojawia się w formie fizycznej i elektronicznej. Co więcej, dzięki e-bookom powstało wiele platform do selfpublishingu, na których początkujący pisarze mogą zostać zauważeni przez publiczność, omijając krętą drogę publikacyjną wytyczaną przez wydawnictwa. Elektroniczna książka stała się również narzędziem dla blogerów, marketingowców oraz ludzi zajmujących się wszelkiej maści szkoleniami, którzy niskim kosztem mogą gromadzić w nich wybraną część swojej wiedzy i doświadczeń zawodowych.
Łatwość dystrybucji, wirtualna forma, nieograniczony nakład… wszystko to przekłada się odczuwalnie na koszty wydania książki. Tym samym logicznym wydaje się założenie, że e-booki powinny być znacznie tańsze od swoich papierowych odpowiedników. Niestety tak nie jest.
Jednym z powodów takiego stanu rzeczy są kwestie prawne. Internetowa dystrybucja czyni z e-booków nie towar, ale usługę. To z kolei wpływa na wysokość podatku VAT, jaki wydawcy muszą odprowadzić od każdej sprzedanej książki. W przypadku publikacji papierowych jest to stawka na poziomie 5%, w przypadku e-booków – już 23%. Tym samym cena brutto za książki papierowe i elektroniczne pozostaje mniej więcej na tym samym pułapie.
Rzecz miała się zmienić w październiku 2019 roku. Wtedy to bowiem, w myśl rządowego projektu ustawy o podatku od towarów i usług, stawka VAT na e-booki została obniżona z 23 do 5%. Od tamtego czasu jednak rewolucji cenowej na rynku książek elektronicznych nie było.
Osobiście myślę, że bardzo bogata i ciekawa. Co rusz zalewani jesteśmy raportami o mizernym stanie polskiego czytelnictwa, o tym, że przeciętny Polak rocznie czyta teksty o łącznej długości napisów na etykiecie piwa. Rokrocznie eksperci wieszczą rychłą śmierć literatury, byli też tacy, którzy twierdzili, że gwoździem do trumny będą właśnie elektroniczne książki.
Tymczasem rosnąca popularność e-booków pokazuje, że nie jest tak źle, jak starają się nas przekonywać wykresy, raporty i zestawienia. Co więcej, e-booki udowadniają, że nie forma w przypadku książek jest najważniejsza, ale treść. Wydaje się, że jeśli czytelnictwo jako takie ma przetrwać i odnaleźć się w szrankach z nowymi mediami, to rewolucja cyfrowa w postaci e-booków była (i jest) czymś nieuniknionym i niezwykle potrzebnym.
Inna rzecz – w ostatnich latach wzrosła samoświadomość społeczeństwa w kontekście ekologii (mimo ogromnego ideologicznego oporu sporej jego części), a kultura elektronicznego czytelnictwa doskonale się wpisuje się w eko-lifestyle.
No i ostatnia kwestia: jak udowadniają badania Sary J. Margolin, korzystanie z czytników e-booków nie zaburza recepcji czytanego tekstu. Innymi słowy, jakość lektury tekstu na czytnikach nie odbiega w niczym od czytania książek papierowych.
Źródła: Sara J. Margolin, „E-readers, computer screens, or paper: Does reading comprehension change across media platforms?”, historycooperative.org, goodereader.com, gutenberg.org, ew.com, eastgate.com, wikipedia
Jeśli powyższy tekst przekonał nieprzekonanych lub utwierdził w przekonaniach tych, którzy e-booki czytają już od dawna, polecam sprawdzenie oferty czytników e-booków w sklepie x-kom.