Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych dekadach część profesji, którą dziś wykonują ludzie, zostanie zagarnięta w całości przez roboty i algorytmy sztucznej inteligencji. Przygotowaliśmy więc listę (nieoczywistych) zawodów bez przyszłości. Sprawdźcie więc, czy i Was wkrótce może dosięgnąć konieczność przebranżowienia.
Owoce rozwoju technologicznego gaszą społeczne pragnienia słodkim i pożywnym koktajlem możliwości, o jakich nasi przodkowie nie ośmielali się nawet marzyć. Jeszcze nie tak dawno świat jawił nam się jako coś na kształt deski do pizzy: okrągłej, płaskiej, z której można było spaść niczym okruch ciasta.
Dziś potrafimy rozszczepić atom, odszyfrowywać DNA i badać inne planety dzięki kosmicznym teleskopom, sondom i łazikom. Inżynieria genetyczna coraz efektywniej radzi sobie z wyzwaniem wykarmienia populacji ludzi na całym świecie. W ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci nowoczesna medycyna wydłużyła średnią długość życia człowieka o ponad 10 lat. Lada moment do powszechnego użytku wejdzie technologia mobilna piątej generacji (o ile wcześniej, w foliowych czapkach na głowach, nie zdewastujemy wszystkich nadajników 5G).
Choć żyje nam się coraz wygodniej, nie zdajemy sobie sprawy, że każdy technologiczny krok naprzód zmniejsza naszą wartość militarną i ekonomiczną. Funkcjonowanie nowoczesnych armii przestało opierać się na grillowaniu nieskończonych zapasów mięsa armatniego. Dziś stawia się raczej na mało liczne oddziały wysoko wyspecjalizowanych żołnierzy, dysponujących najnowocześniejszymi zdobyczami technologii.
To trochę tak, jakby dziesięciotysięczna armia średniowiecznych wojaków wypowiedziała bitwę oddziałowi stu amerykańskich żołnierzy z początku 2020 roku. Ci pierwsi mieliby niewątpliwą przewagę liczebną. Nie brakowałoby im również odpowiedniej motywacji, stymulowanej pragnieniem wojennych łupieży czy ideologiczno-religijną propagandą. Taką armią z pewnością dowodziliby ludzie kompetentni, obeznani z tajnikami strategii, mający za sobą niejedną wygraną bitwę.
Mimo tych wszystkich atutów jest bardziej niż prawdopodobne, że średniowieczna armia zostałaby zmieciona z placu bitwy w czasie krótszym niż kwadrans. Być może nawet w wyniku wystrzelenia jednego pocisku lub posłania w bój kilku dronów wyposażonych w karabiny maszynowe. Najpewniej oddział Amerykanów zakończyłby starcie bez żadnych strat w ludziach.
Ponieważ jednak żyjemy w czasach, bądź co bądź, globalnego pokoju, to nie kwestie militarne zajmują nas najmocniej, ale gospodarka; złożona machina, którą napędzamy jako maleńkie, poniekąd autonomiczne, trybiki. Ale i tutaj technologia, którą do niedawna traktowaliśmy jako konia pociągowego, zaczyna uświadamiać nam, że ewoluując w sposób nieunikniony, czyni nas, ludzi, coraz bardziej zbędnymi. Można wręcz rzec, że w całym tym organizmie światowej gospodarki stajemy się nadprogramową tkanką tłuszczową, którą trzeba zredukować, lub wyrostkiem robaczkowym, który jest, ale równie dobrze mogłoby go nie być, bo gdy zacznie „fikać”, i tak trzeba będzie, dla dobra całego organizmu, go wyciąć.
Czas najwyższy zadać sobie fundamentalne pytanie: kto powinien bać się o swoją pracę jako pierwszy? Które zawody nie mają przyszłości, bo odbiorą im ją algorytmy sztucznej inteligencji?
Zacznijmy od rozwinięcia tematu militarnego, który napoczęliśmy kilka akapitów wcześniej. Ustaliliśmy już, że tradycyjny model prowadzenia wojen jest już przeżytkiem. Olbrzymie armie wymagają równie olbrzymich nakładów finansowych, wszak bycie żołnierzem nie likwiduje podstawowych ludzkich potrzeb, takich jak głód, pragnienie, regeneracja czy sen.
Inną kwestią przemawiającą za znaczącą redukcją liczebności armii jest zmiana pola bitwy. Zatargi między państwami coraz rzadziej wyjaśniane są siłą, coraz częściej przenosząc się za biurka, przy których siedzą informatycy czy hakerzy. Dziś nieporównywalnie większy chaos w obozie wroga wprowadziłoby nie bombardowanie, lecz dobrze wymierzony i skutecznie przeprowadzony atak hakerski.
Wyłączenie sieci energetycznej wroga, internetu, zerwanie łączności między poszczególnymi organami państwa, kontrolowana awaria elektrowni atomowej, namieszanie w finansach… wszystko to sparaliżowałoby wrogie państwo, czyniąc je mniej lub bardziej bezbronnym. Wszystkiego tego można dokonać, znajdując się tysiące kilometrów od miejsca, w które wymierzony jest atak.
Kolejna rzecz – czas planowania i reagowania. Gdyby Adolf Hitler miał dostęp do inteligentnych algorytmów, potrafiących obliczać szanse na powodzenie militarne na froncie wschodnim, gdyby symulacje komputerowe zastąpiły konieczność wymiany komunikatów na wysokich szczeblach władzy, eliminując przeprowadzania niezliczonych debat pt. „czy nacierać, czy wstrzymać się z natarciem, czy wycofać się”, być może teraz pisałbym ten tekst w języku niemieckim (albo nie pisałbym go wcale, bo pętla nazistowskiej ideologii zaciskałaby mi się na szyi na tyle mocno, bym nie mógł oddychać).
Tak czy inaczej, w miarę jak ludzkość staje się coraz potężniejsza militarnie, maleje potrzeba angażowania milionów poborowych (choć niestety nie maleje sama potrzeba doskonalenia technologii zabijania i przeznaczania na badania znaczącego procenta PKB czołowych państw) Nowoczesne armie zaczęły przedkładać jakość mięsa armatniego ponad jego ilość, kompensując braki liczbowe najnowocześniejszą technologią służącą niesieniu śmierci.
Autonomiczne pojazdy przemieszczające się po drogach przestały być fikcją. Kwestią czasu jest ich wejście do powszechnego użytku. Taksówkarze, kierowcy Uberów, autobusów czy TIR-ów mogą czuć się zaniepokojeni, ale inwazja autonomicznych samochodów będzie rewolucją, która przyniesie więcej dobrego niż złego.
Po pierwsze – floty pojazdów będą mogły być ze sobą połączone bezprzewodową siecią, a każdy działałby w oparciu o te same algorytmy. Zakładając, że wszystko „zagra” tak, jak przewidzieli twórcy, z taką siecią liczba wypadków drogowych spadłaby do minimum; pojazdy znałyby dokładnie swoje położenie i zamiary, co wykluczyłoby (lub zredukowało) możliwości kolizji.
Kilka lat temu eksperymentalny autonomiczny samochód Google’a uczestniczył w stłuczce. Będąc nieopodal przejścia dla pieszych, pojazd wykrył obecność pieszych, którzy chcieli przejść na drugą stronę. Zareagował więc tak, jak został „nauczony” – zahamował. Nieostrożny kierowca jadący tuż za samochodem Google’a zagapił się i wjechał w tył autonomicznego pojazdu. Można zaryzykować stwierdzenie, że do kolizji by nie doszło, gdyby oba pojazdy były sterowane za pomocą sprzężonych ze sobą komputerów.
Wprowadzenie autonomicznych samochodów byłoby zasadne również z perspektywy ekologii, choć musielibyśmy świadomie zrezygnować z prawa do posiadania samochodów. Wyobraźcie sobie, że sieć zna rytm Waszego życia, samochód podjeżdża pod dom, gdy wychodzicie do pracy, by za 8 godzin wykonać drogę powrotną. Oczywiście w tym czasie przewiezie z punktu A do punktu B dziesiątki innych pasażerów. Mniej samochodów to mniej spalin, mniej korków, mniej wypadków. A to wszystko przy zachowaniu płynności transportu.
Tylko czy potrafilibyśmy zrezygnować z luksusu dysponowania własnym, i tylko własnym, samochodem? To niestety jest wysoce wątpliwe.
Czy wtrącona do dyskusji przechwała „studiuję prawo” zostanie wkrótce odarta z prestiżowego wydźwięku? Być może. Oglądając „Annę Marię Wesołowską”, można odnieść wrażenie, że praca adwokata sprowadza się do wykrzykiwania „sprzeciw!” na sali sądowej i do wygłaszania płomiennych mów końcowych, pełnych uniwersalnych wartości, będących nauką dla nas wszystkich.
Nic bardziej mylnego.
To co najwyżej wisienka na torcie; ostatni etap mozolnej, mrówczej pracy, polegającej na przeglądaniu tych samych akt po raz tysięczny, wyszukiwaniu precedensów, kompletowaniu dowodów itp.
A co jeśli udałoby się opracować typowo „prawniczy” algorytm, który po połączeniu z olbrzymią bazą danych wykonywałby większość tych prac w czasie nieporównywalnie krótszym?
Albo inaczej.
Co jeśli opracujemy algorytm, który będzie przetwarzać dane zebrane podczas skanowania mózgu, analizy mimiki twarzy, mowy ciała itp., i na ich podstawie zaczniemy ujawniać kłamstwa i podstępy osób przesłuchiwanych?
Choć jeszcze nie osiągnęliśmy etapu technologicznego, który pozwalałby na taką szarlatanerię, wysiłki wielu naukowców skierowane są w stronę lokalizowania ośrodków w mózgu odpowiedzialnych za bardzo konkretne emocje i stany. Innymi słowy, Policja Myśli z orwellowskiego „Roku 1984” już się powoli tworzy, a nasze umysły już niedługo mogą zostać odkodowane i udostępniane do „lektury” osobom trzecim.
Żebyście nie odebrali tych prognoz jako bajań rodem z science fiction, dodam tylko, że na tym polu nauka może pochwalić się już kilkoma spektakularnymi osiągnięciami. Dzięki skanerom fRMI, rozświetlającym konkretne obszary mózgu, można na przykład ustalić, jakich emocji w danej chwili doświadczamy. Co więcej, stymulując odpowiednie neurony, naukowcy są w stanie wywołać uczucia gniewu czy miłości.
Istnieją firmy opracowujące i doskonalące interaktywne algorytmy, których zadaniem jest zastąpienie nauczycieli. Pod każdym względem. Otóż wspomniane algorytmy mają za zadanie przekazywać wiedzę z konkretnych dziedzin, „ucząc się” przy tym swoich uczniów.
Przypuśćmy – oprogramowanie uczy Was podstaw gramatyki języka polskiego, uczy odróżniać przymiotniki od rzeczowników, wyjaśnia różnice między orzeczeniem a czasownikiem, wymienia wszystkie przypadki funkcjonujące w naszym języku. Jednocześnie zbiera informacje o Was, kim jesteście, jak sobie radzicie z materiałem, jakie są Wasze mocne, a jakie słabe strony.
Na podstawie zebranych danych algorytm wybiera taką metodę nauczania, która będzie najefektywniejsza. Z biegiem czasu ilość danych na Wasz temat będzie coraz większa i w którymś momencie aplikacja oznajmi: „Twoja ciekawość świata, doskonała pamięć dotycząca dat, umiejętność odszukiwania związków przyczynowo-skutkowych, nieszablonowość czynią z Ciebie doskonałego badacza historii”.
Co jeszcze przemawia na korzyść cyfrowego nauczyciela? Nie straci do Was cierpliwości, nie będzie kierować się osobistymi uprzedzeniami, będzie dostępny za każdym razem, gdy będziecie go potrzebować.
Z punktu widzenia państwa natomiast: nie poskarży się na nadmiar pracy, nie zastrajkuje o wyższą wypłatę, nie będzie domagać się przywilejów ani kwestionować etyczności propagandowego prania mózgów dzieci i młodzieży.
„Panie Algorytmie, trawi mnie gorączka i męczy biegunka. Chyba się czymś zatrułam”. Tego typu objawy mogą świadczyć o wielu rozmaitych chorobach, niekoniecznie zatruciu pokarmowym, które sugeruje pacjentka. W normalnych okolicznościach lekarz pierwszego kontaktu, nazwijmy go Kowalskim, nie ma zbyt wiele czasu i możliwości, by ustalić, czy to cholera, malaria, nowotwór, grypa żołądkowa czy COVID-19. Jeśli ma przyjąć wszystkich chorych, kotłujących się za drzwiami, może poświęcić jej co najwyżej kwadrans.
Jest też mało prawdopodobne, aby dr Kowalski pamiętał historię chorób, które owa pacjentka przeszła. A już zupełnie niemożliwym jest, aby kłopotał się wiedzą na temat chorób, jakie utrudniały życie matce, ojcu, dziadkom i pozostałym krewnym pacjentki. Wielka szkoda, bo tego typu dane mogłyby ułatwić postawienie właściwej diagnozy, a kto wie, być może uratować pacjentkę, wykrywając na wczesnym etapie groźną chorobę genetyczną, przenoszoną w rodzinie z pokolenia na pokolenie.
Trzeba też pamiętać, że dr Kowalski, jak to człowiek, może mieć akurat gorszy dzień. Być może w drodze do pracy dostał mandat za przekroczenie prędkości. Albo przyłapał swoją nastoletnią córkę na paleniu papierosów za garażem. Może sam boryka się z jakąś lekką infekcją. Tak czy inaczej, „gorszy dzień” lekarza może zaowocować błędnym postawieniem diagnozy i wdrożeniem nieefektywnego leczenia u pacjentki z gorączką i biegunką.
Nie zapominajmy też o tym, że zdarzają się lekarze mniej lub bardziej kompetentni w swoim fachu.
Teraz jednak nasz lekarz kończy swój dyżur. Zastępuje go dr Watson, system sztucznej inteligencji zaprojektowany przez firmę IBM. Dr Watson nie ma palącej córki, niepalącej zresztą też. Jako byt cyfrowy nie prowadzi samochodu, więc nie grożą mu mandaty. Nie ma również rozterek natury egzystencjonalnej, które czasem rozpraszały „organicznego” doktora Kowalskiego. Co więcej, raz wyszkolony dr Watson może w krótkiej chwili stać się milionem doktorów Watsonów. Kowalskich i jego kolegów trzeba wykształcić, a to sporo kosztuje i wymaga czasu.
Co zatem ma dr Watson? Dostęp do banku danych, będącego skarbnicą zdobyczy medycyny. Innymi słowy – ma wiedzę na temat wszystkich chorób, jakie dotąd odkryto, scharakteryzowano i nazwano. Wie też wszystko o lekach dostępnych na rynku. Ponieważ jest częścią olbrzymiej sieci Watsonów, każdego dnia aktualizuje bazę o nowe dane.
Dr Watson zna rodzinę pacjentki, ma dostęp do dokumentacji medycznych rodziców, rodzeństwa, kuzynów itd. Wie, jakie choroby genetyczne jej zagrażają. Co więcej, jeśli wróciła właśnie z podróży po tropikach, on również to wie. Być może pacjentka przywiozła do kraju egzotyczną chorobę? Dalej sprawdza, czy podobne objawy pojawiły się w tym dniu wśród innych pacjentów. Jeśli tak, być może mamy do czynienia z początkiem epidemii?
Aby umówić się na wizytę u doktora Watsona, nie trzeba czekać miesiącami. Wystarczy smartfon z dostępem do internetu, być może jakieś podręczne testy badające wymaz pacjenta (kto wie, w którą stronę technologia się rozwinie). Nagle publiczna służba zdrowia, dotąd pękająca w szwach od obciążenia, bierze głęboki oddech ulgi.
Czy dr Watson, projekt ciągle rozwijany, wygryzie innych lekarzy internistów? Częściowo być może tak. A może po prostu przeniesie ich z gabinetów do laboratoriów? Kto wie, być może za jakiś czas będziemy mogli się o tym przekonać.
Nie tylko interniści jednak mogą czuć się zagrożeni. Lekarze specjaliści też mają powody do zmartwień. Jakiś czas temu na przykład przeprowadzono eksperyment, konfrontujący inteligentny algorytm komputerowy z wiedzą i doświadczeniem onkologów. Algorytmowi udało się poprawnie zdiagnozować 90 procent podsuniętych mu przypadków nowotworu płuc. Wynik lekarzy był o 40 procent gorszy.
Jeśli tylko pozbieramy spod nóg kilka technologicznych kłód, a prędzej czy później musi to nastąpić, dostęp do opieki społecznej może stać się łatwiejszy, tańszy i skuteczniejszy.
Co ciekawe, pierwsza na świecie apteka obsługiwana przez robota powstała już w 2011 roku w San Francisco. Oprogramowanie robota ma dostęp do wszystkich recept klientów, ale też do informacji o innych lekach, które przyjmują, oraz o substancjach i medykamentach, które mogą ich uczulać.
W ten sposób robot jest w stanie dopasować lek, który nie będzie wywoływać niepożądanych reakcji z innymi, ani nie wywoła reakcji alergicznej. Warto wspomnieć, że w pierwszym roku pracy robot-farmaceuta nie popełnił żadnego błędu. Dla porównania – aptekarze w Stanach Zjednoczonych popełniają błędy przy realizacji ok. 1,7 procent recept.
Nie jest tajemnicą, że wiele klubów piłkarskich wykorzystuje bazę danych z serii symulatorów Football Manager, aby wyszukiwać młode talenty, które w przyszłości mogą rozwinąć się w graczy światowej klasy. Wspominałem już o tym przy okazji tekstu dotyczącego oskarżeń o rasizm wymierzonych w twórców FM-a.
Nad wspomnianą bazą rokrocznie pracują setki skautów. Zbierają oni opinie o zawodnikach i trenerach z całego świata, by potem odzwierciedlić je w grze za pomocą liczb. Jakkolwiek karkołomnym wydaje się to przedsięwzięcie, jest to zaledwie przedsmak tego, co czeka branżę sportów zawodowych w najbliższej przyszłości.
Wkrótce skauci mogą przestać być potrzebni, ponieważ w pracy wyręczą je inteligentne algorytmy. W zasadzie proces ten zaczął się już przed osiemnastu laty. Wtedy to niejaki Billy Beane, menedżer amerykańskiej drużyny baseballowej Oakland Athletics, postanowił pójść pod prąd obowiązujących trendów i zamiast człowiekowi zaufać algorytmowi przygotowanemu w kooperacji ekonomistów i informatyków.
Zadaniem algorytmu było wyszukanie zawodników z ukrytym potencjałem, którego nie potrafili dostrzec „żywi” skauci, i w ten sposób stworzenie drużyny marzeń. Pomysł Beane’a spotkał się z ostracyzmem w konserwatywnym środowisku baseballowym. Eksperci twierdzili, że jest to swoista profanacja świętości, która na dodatek nie ma szans się powieść, ponieważ do wyszukiwania zawodników konieczna jest intuicja, rozumienie sportu i doświadczenie, a cechy te posiąść może wyłącznie człowiek.
Tymczasem drużyna stworzona przez Beane’a niedługo potem stała się pierwszą w historii, która odniosła dwadzieścia zwycięstw z rzędu. Oakland Athletics w ekspresowym tempie przeszli drogę od baseballowego outsidera do teamu walczącego jak równy z równym z największymi amerykańskimi markami, z dużo większymi budżetami i bogatszą historią.
Oczywiście ta inspirująca historia nie trwała zbyt długo, ponieważ pomysł z zaufaniem algorytmowi zbyt szybko i zbyt gromadnie znalazł swoich naśladowców.
Dziś wiele klubów na świecie, niezależnie od dyscypliny sportu, coraz chętniej stawia na gromadzenie danych i odpowiednie ich przetwarzanie za pomocą inteligentnych algorytmów. I choć możemy kręcić nosem na myśl o tym, że w ten sposób odzieramy sport z romantycznej duszy, trzeba pamiętać, że największe kluby sportowe pokroju Realu Madryt są także maszynami do zarabiania pieniędzy. Maszynami, które muszą stale inwestować w rozwój, żeby nie wypaść z obiegu i łask kibiców na całym świecie.
Futuryści często snują wizje, w których ludzkość, nikomu już niepotrzebna gospodarczo i militarnie, skupia się na sztuce. No bo przecież sztuka jest domeną ludzkości, prawda? Roboty mogą ją jedynie naśladować, ale tworzyć już nie?
Niestety ten kawałek ziemi AI też może zagarnąć.
Istnieje na przykład algorytm EMI (Experiments in Musical Intelligence), uczący się naśladowania dzieł znanych kompozytorów i wykorzystujących tę wiedzę do komponowania własnych utworów. Jego pomysłodawcą i twórcą jest David Cope, z zawodu wykładowca muzykologii. Gdy Cope zorganizował koncert z utworami skomponowanymi przez EMI, publiczność była zachwycona; byli tacy, którzy twierdzili, że ta muzyka dotyka najskrytszych zakamarków ich duszy.
Wtedy nie wiedzieli, że kompozytor jest inteligentnym algorytmem. Kiedy się dowiedzieli, nastąpiła ogólna konsternacja, niektórzy przebiegunowali swój nastrój z zachwytu na gniew. Potem było jeszcze wyzwanie, w którym setki wykładowców mieli określić, które z odtworzonych utworów są autorstwa człowieka, które maszyny. Oczywiście większość biorących udział w eksperymencie nie zdołała zdemaskować EMI.
Utworów skomponowanych przez algorytm Davida Cope’a możecie posłuchać na YouTube:
Podobnie zresztą jak utworów innych algorytmów, niekoniecznie lubujących się w muzyce klasycznej:
Dziś prawdziwych poetów już nie ma. Czy aby na pewno? Sztuczna inteligencja wyjątkowo mocno upodobała sobie tę gałąź sztuki. Istnieje co najmniej kilka algorytmów obdarzonych „poetycką duszą”.
Od trzech lat New York Times już nie aktualizuje swojego bloga, na którym algorytm napisany przez Jacoba Harrisa, inżyniera oprogramowania, publikował swoje haiku. Co ciekawe, utwory są tworzone na podstawie słów wynajdywanych w artykułach NYT, a potem porównywane z zawartością słownika wymowy Uniwersytetu Carnegie Mellon. Na bloga trafiały wyłącznie najlepsze twory algorytmu, które przeszły przez moderację… człowieka.
Ostatni wpis pochodzi z końca 2017 roku. Jeśli chcecie zapoznać się z techno-poezją i osobiście ocenić jej wartość, sprawdźcie bloga: haiku.nytimes.com.
Twórca algorytmu EMI, wspomniany już David Cope, jest również autorem innego projektu. Algorytm Annie jest na tyle wszechstronny, że prócz muzyki tworzy również poezję haiku. W 2011 roku Cope opublikował tomik zatytułowany Comes the Fiery Night. 2,000 Haiku by Man and Machine. Część zawartych w nim utworów stworzyła Annie, część „organiczni” poeci, a czytelnik nie jest poinformowany, które są czyje.
Według Carla Benedikta Freya i Michaela A. Osborne’a, autorów tekstu The Future of Employment, istnieje 96-procentowe prawdopodobieństwo, że w 2033 szefowie kuchni stracą pracę na rzecz algorytmów. 94 procent prawdopodobieństwa przekonuje, że to samo stanie się z kelnerami, 77 procent – z barmanami.
Zapowiada się więc swoista rewolucja automatyzacyjna w dziedzinie gastronomii. Można sobie wyobrazić inteligentne algorytmy ustalające menu na podstawie dostępności świeżych produktów spożywczych na lokalnym rynku i upodobań klientów odwiedzających restauracje. Same posiłki przygotowywać i wydawać będą natomiast stworzone do tego celu roboty.
Trudno Wam w to uwierzyć? W ubiegłym roku pisałem o rozpoczęciu przedsprzedaży whisky stworzonego przez sztuczną inteligencję. Zdrówko zatem – za przyszłość, która dzieje się teraz.
Taka antyutopijna wizja towarzyszy nam od czasu pierwszych komputerów. Dodatkowo kilka dekad popkultury stworzyło cały ogrom tekstów kultury – powieści, komiksów, filmów czy gier – mówiących o tym, że świat wkrótce przestanie potrzebować ludzkich rąk do pracy. Skrajne wersje tych teorii twierdzą nawet, że z chwilą, gdy sztuczna inteligencja zyska świadomość, rozpocznie się proces masowej eksterminacji lub zniewalania homo sapiens.
Na ten moment podobne obawy wydają się tylko po części uzasadnione.
Trzeba pamiętać, że zamknięcie niektórych drzwi zawodowych, stwarza szanse na otwarcie zupełnie nowych. Być może pełna automatyzacja wielu gałęzi gospodarki wymusi na nas znalezienie takich gruntów, które dotychczas były albo słabo zagospodarowane, albo wcale.
Odpowiedzi na te i inne obawy należy się spodziewać w ciągu najbliższych dekad.
Tymczasem teraz zachęcam Was gorąco do sięgnięcia po książkę Homo Deus: krótka historia jutra Yuvala Noaha Harariego, z której pochodzi zdecydowana większość przywołanych przeze mnie przykładów. Cały ten wpis jest w zasadzie efektem fascynacji tą książką i hołdem złożonym jego autorowi. Swoją drogą, inną pozycję Harariego – Sapiens. Od zwierząt do bogów – polecałem już w tekście o literaturze popularnonaukowej, po którą warto sięgnąć.
Ale bzdury… Za pisanie takich głupot powinno się nakładać grzywny
We Włoszech dobrze zrobili, że zablokowali sztuczną inteligencję. Wadą sztucznej inteligencji jest to, że zabiera ona pracę. Wszystko jest dobre, ale nad wszystkim panowanie musi mieć człowiek.