Czegoś tu chyba nie rozumiem. Kiedy piszę te słowa, w ofercie Huaweia wciąż widzę FreeBudsy 4i – jedne z bardziej udanych casualowych słuchawek TWS. Takie, które przyzwoicie grają, mają ANC, a do tego wyróżniają się długą pracą na jednym ładowaniu. Tymczasem sprawdzane przeze mnie SE okazują się być… dość mocno okrojoną wersją 4i. Czy to w ogóle ma sens? Czy FreeBudsy SE mają jakieś mocne strony? Sprawdźcie w recenzji.
Choć dostałem sampel producencki, był on zapakowany niemal identycznie jak sprzęt, który otrzymacie przy zakupie. Kompaktowe, solidne pudełko w białym kolorze to w sumie coś, do czego Huawei już przyzwyczaił klientów. Ten schludny minimalizm zaliczam oczywiście na plus, bo za około 200 zł trudno oczekiwać więcej.
W opakowaniu znajdują się:
Czyli właściwie wszystko, czego za taką cenę można oczekiwać.
Tutaj – standardowo już dla produktów Huaweia – nie ma powodów do narzekania. Tworzywo, z którego uformowano słuchawki, jest wysokiej jakości. Podczas różnych prób wyginania i zgniatania obie pchełki dzielnie stawiały opór (inna sprawa, że obciążenia nie były jakieś wyjątkowe). Mam z kolei – w sumie także typowe dla TWS-ów tej marki – zastrzeżenie dotyczące śliskości tego materiału. Kiedy ma się lekko wilgotne dłonie, trudno pewnie uchwycić słuchawki.
Natomiast w przypadku etui jest – moim zdaniem – odrobinę gorzej. Samo „pudełeczko” jest maleńkie i leciutkie. I właśnie chyba dlatego sprawia wrażenie mało solidnego. Największą troskę budzi klapka – umieszczona na jednym, centralnym zawiasie i wykonana z dość cienkiej warstwy materiału. Na szczęście jej docisk jest tak mocny, że nie powinno dojść do przypadkowego otwarcia się i wyłamania zawiasu.
No tak, wypadałoby napisać kilka słów o wyglądzie słuchawek. Tyle tylko, że o takim designie powiedziano już wszystko. Huawei FreeBuds SE to kolejne TWS-y utrzymane w stylistyce AirPodsów. Niczym się nie wyróżniają, nie mają znaków szczególnych. Na szczęście, oprócz białych, dostępne są jeszcze niebieskie, moim zdaniem bardziej atrakcyjne wizualnie.
Tak, są. Mają jednak przypadłość charakterystyczną dla ukośnie wyprofilowanych słuchawek – nie wchodzą głęboko w kanał słuchowy. W moim przypadku uczucie stabilnego ułożenia słuchawek dały dopiero największe nakładki silikonowe. Jednak co jakiś czas i tak musiałem łapać antenkę i nieco dociskać słuchawki.
Jeżeli zastanawiacie się, czy FreeBudsy SE nadają się do uprawiania sportu, mam dobrą wiadomość. Kiedy już odpowiednio je ułożycie, raczej nie wypadną, maksymalnie trochę się poluzują. Ponadto słuchawki spełniają normę IPX4, więc nawet podczas znacznego wysiłku czy deszczu nic poważnego im nie grozi. Jedyną uwagę mam właśnie do tego, że tworzywo w kontakcie z wilgocią staje się bardzo śliskie.
FreeBudsy SE są oczywiście wyposażone w czujniki sterowania dotykowego. Znajdują się one… na zewnętrznej stronie sticków. Tak, całej. Nie ma znaczenia, czy dotykacie słuchawek bliżej kopułek, czy robicie to na dole „pręcika” – akcja zostanie wywołana. Jeśli obawiacie się przypadkowego pauzowania utworów czy przełączania na następne numery, spokojnie. Tutaj akurat Huawei zastosował prosty trick. Do każdej słuchawki można przypisać tylko jeden gest – podwójne kliknięcie (a do niego konkretną funkcję, czyli: pauzę, wznowienie odtwarzania, następny utwór, poprzedni utwór, wybudzenie asystenta głosowego). W mojej ocenie to proste i sprawdzające się rozwiązanie. Chyba że ktoś przywyknął już do większej liczby możliwości.
Huawei FreeBuds SE współpracują z aplikacją AI Life. Nie testowałem ich niestety na smartfonie tej samej marki, więc funkcjonalność oprogramowania była mocno ograniczona. Mogłem tylko sprawdzić poziom naładowania każdej słuchawki oraz etui, a także przypisać funkcje do sterowania.
Tutaj obyło się bez jakichkolwiek trudności. Słuchawki parują się automatycznie, mają czujnik wykrycia noszenia, a zasięg połączenia jest satysfakcjonujący (po przejściu do innego pomieszczenia niż to, w którym znajduje się mój telefon, odtwarzanie nadal przebiegało bez zakłóceń).
Minusem jest za to brak możliwości sparowania FreeBudsów SE z dwoma urządzeniami jednocześnie. Jeśli natomiast chcecie korzystać z tylko jednej słuchawki, możecie to łatwo zrobić. Wystarczy np., że wyjmiecie z ucha prawą i schowacie ją do etui.
Tak wygląda specyfikacja słuchawek:
Specyfikacja FreeBudsów SE nie odbiega zbytnio od tego, co oferują słuchawki dostępne w podobnym pułapie cenowym. Ale jeśli porówna się ją z modelem FreeBuds 4i, który można dostać za 299 zł, wynik będzie mało satysfakcjonujący. Brak ANC i trybu transparentnego oraz krótszy czas pracy dość mocno kłują w oczy. A jak to jest z brzmieniem? Kłuje w uszy czy stało się tak dużym atutem TWS-ów od Huaweia, że warto wybrać właśnie ten model zamiast udanych 4i? Sprawdźmy.
Tak przy okazji możecie też zajrzeć do recenzji Huawei FreeBuds 4i.
Było bardzo takie sobie. Zaraz po wyjęciu z pudełka słuchawki grały niemal tylko basem. Przy czym opisałbym go jako miękki i głęboki, ale zarazem dość ślamazarny, zamulający. Przyznam, że pomyślałem wtedy, że to kolejne takie same słuchawki, i nieco się od FreeBudsów SE odbiłem. Na szczęście recenzencka ciekawość zwyciężyła nad moim – że tak powiem – zmanierowaniem. A oto co ustaliłem.
Przez cały okres testów to one grały pierwsze skrzypce. Nie ulega więc wątpliwości, że FreeBudsy SE są zestrojone pod ciemne, rozrywkowe brzmienie. A jak zmieniła się charakterystyka basu podczas dłuższego użytkowania? Przede wszystkim nabrał on dynamiki i stał się sztywniejszy niż na początku. Dlatego słuchawki dobrze sprawdzają się w muzyce elektronicznej, zwłaszcza wyprodukowanej z naciskiem na subbas i bas.
Osobiście uważam (jeśli pamięć i notatki mnie nie mylą), że tony niskie we FreeBudsach SE są lepsze niż w 4i. Czuć w nich większą moc, a punktowa charakterystyka łączy się tu z całkiem niezłym przedstawianiem detali. Kiedy włączycie np. Punta Otok (Sequoyah Tiger) usłyszycie rytmiczny, nisko schodzący bas, który odrobinę czuć na żuchwie. Z kolei Suddenly Is Sooner Than You Think (Dnkel) pokazuje, że FreeBudsy SE są w stanie wykrzesać z siebie nieco detali i w subbasie, i w wyższych zakresach tego pasma.
Moim zdaniem producent wykonał tu nie taki mały krok do przodu względem FreeBudsów 4i.
Są nieco wycofane względem dolnego pasma i najlepiej radzą sobie w dolnym zakresie. Na przykład w takim Put Yout Lights On (Santana, Everlast) sekcja rytmiczna ma wyraźne pierwszeństwo przed gitarą amerykańskiego wirtuoza. W tej gitarze słychać też niestety lekkie odchudzenie – wysokie nuty nie są tak przeszywające, jak wtedy, gdy prezentują je nieco inaczej zestrojone słuchawki.
Scharakteryzować brzmienie średnich tonów pomogą mi jeszcze To Mega Therion (Therion) i Sabbath Bloody Sabath (Black Sabbath). W głównym riffie pierwszego utworu wyraźnie słychać nadmiar basu, brzmienie osadza się w dolnym zakresie średniego pasma. Podobny efekt występuje także w klasyku z 1973 – tutaj riff jest nieco zbyt mało ostry, „rozmyty”.
Od razu zaznaczę jednak, że w żaden sposób nie zniekształca to oryginalnego brzmienia utworów. Nadal da się je odbierać z przyjemnością i uważam nawet, że jak na słuchawki TWS za 200 zł FreeBudsy SE nie radzą sobie najgorzej.
Podobnie zresztą jest z wokalami. Pomimo lekkiego wycofania wciąż brzmią w pełni akceptowalnie – nie ma tu mowy o zniekształceniach czy pozbawianiu głosu charakterystycznej barwy (inna sprawa, że ginie część detali, ale w tej cenie to zrozumiałe).
Tutaj z kolei producent zrobił małe „bum”. Mam bowiem wrażenie, że choćby w porównaniu do 4i tony wysokie są nieco bardziej wyeksponowane. Przypuszczam, że taki zabieg miał przełożyć się na większą naturalność i lepszą „pełnię” brzmienia. Czy się udało? Trochę tak, ale – w mojej ocenie – bardziej nie. Dlaczego?
W niektórych utworach FreeBudsy SE dosłownie biją po uszach sybilantami. Zacznę od najtrudniejszego testu, czyli White Elephant – Strange Fruit Remix (Ladytron). Na FreeBudsach SE tego kawałka słucha się momentami po prostu źle. W syk zmienia się nie tylko wokal, ale także dźwięk hi-hatów (jeśli to one). Dla sprawiedliwości zaznaczę jednak, że na tym utworze w teście sybilantów większość słuchawek radzi sobie średnio (jedynym znanym mi wyjątkiem są Campfire Mammoth). FreeBudsy SE po prostu nieco mocniej podkreślają to zjawisko.
Inny przykład to Rill Rill (Sleigh Bells) – tutaj talerze również średnio przyjemnie syczą. Oczywiście nie jest to duży problem, ale dla osób szczególnie wrażliwych właśnie na wysokie tony może być ich tutaj za dużo.
W muzyce instrumentalnej wszystko z kolei zależy od wysokości dźwięków (uzyskanej także w czasie postprodukcji). Z moich odsłuchów wynika, że FreeBudsy SE mają podbicia w okolicach 3-4 kHz i 12-13 kHz. Na wysokich poziomach głośności potrafi to być męczące (np. talerze w In Bloom Nirvany). Na szczęście zawsze można zmniejszyć głośność. Tylko czy to oczekiwane rozwiązanie?
Przestrzeń jest tym, czego FreeBudsom SE trochę brakuje. Dźwięk jest nieco ściśnięty, skupiony w środku głowy słuchacza. Na szczęście separacja instrumentów jest niezła. Na miarę możliwości tej nieco skondensowanej sceny da się także wyłapać zalążki holografii. Tutaj jednak dużo zależy od tego, w jaki sposób został zrealizowany utwór.
FreeBudsy SE – jak na swoją półkę cenową – grają przyzwoicie. Powiedziałbym nawet, że są pod tym względem maleńkim krokiem do przodu względem FreeBudsów 4i. To głównie zasługa ciut lepszego basu, który nie jest tak „leniwy”, jak w poprzedniczkach. Czyli: jeśli lubicie ciemne, basowe i bardziej rozrywkowe brzmienie, FreeBudsy SE warto wziąć pod uwagę.
Huaweie FreeBuds SE nie mają ANC. Trzeba więc zdać się na izolację pasywną, a ta – delikatnie mówiąc – czasem rozczarowuje. Wszystko oczywiście sprowadza się do tego, jak się uda dopasować słuchawki do przewodu słuchowego. (Nie)stety nie wchodzą one zbyt głęboko, więc czasem trzeba zaakceptować lekkie tło głosowe. Niemniej, ustawione na około 80%, FreeBudsy SE nieźle rozprawiają się z biurowym gwarem.
Co ciekawe, Huawei wyposażył swoje nowe słuchawki w technologię niwelowania szumów podczas połączeń. Ta sprawdza się naprawdę dobrze i na jakość nie ma co narzekać. Z SE w uszach przeprowadziłem co najmniej kilka rozmów – podczas każdej dobrze i wyraźnie słyszałem rozmówców (oni mnie także).
Tutaj jeszcze próbka głosu dla ciekawych:
Przeczytałem fragment książki 75 lat NBA. Ilustrowana historia najlepszej koszykarskiej ligi świata. Polecam! 🙂
Maksymalny czas pracy na jednym ładowaniu wynosi 6 godzin. W praktyce osiągałem wyniki niższe o około 30-45 minut. Jest więc nieźle.
Jeśli chodzi o ładowanie, potwierdzam informacje podane przez producenta (przypomnę: słuchawki – 90 minut, etui – 120 minut). Z kolei około 15 minut ładowania wystarczało na czas odtwarzania zbliżony do godziny.
Moja historia z FreeBudsami SE wyglądała następująco:
Żeby to zgrabnie podsumować: FreeBudsy SE to niezłe słuchawki budżetowe, które dobrze sprawdzą się tak na co dzień – do luźnego słuchania muzyki. Trochę szkoda, że nie mają ANC i odrobinę dłuższego czasu pracy, bo w tej cenie byłyby wtedy baaaardzo mocną propozycją. Ale jeśli szukacie TWS-ów do 200 zł, weźcie je pod uwagę. Szczególnie jeśli zależy Wam na niezłym brzmieniu, bezproblemowej obsłudze i dobrej jakości rozmów.
Wciąż pozostaje jednak kwestia wywołująca u mnie ból głowy. Czy nie lepiej dopłacić 100 zł i sięgnąć po 4i, które mają więcej do zaoferowania w kwestii funkcjonalności?