Wojna w zwierciadle popkultury

Wojna nas fascynuje. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Każdego roku na ekrany kin, na półki księgarń i na twarde dyski komputerów trafiają kolejne ociekające krwią i cuchnące kordytem dzieła. Niektóre z nich śmieszą infantylnością lub nużą patosem. Inne zdumiewają rozmachem, zaskakują realizmem, oburzają bezsensownością przemocy. W tym artykule postaram się jakoś z tym wszystkim uporać.

Trzy postawy

Wielu powiada, że wojna się nie zmienia. Że od wieków, ba!, od całych mileniów wygląda tak samo. Jest okrutna, bezwzględna, pełna tchórzostwa, śmierci, strachu, brudu, bezsilności, zmęczenia i głodu. I tylko czasem bohaterska. Zbrojni mężowie stają naprzeciw siebie, zabijają albo dają się zabić. Przelewana przez nich krew obala lub tworzy imperia, na nowo kreśli mapy, odmienia losy całych państw i ludów. Kończy i rozpoczyna epoki.

Pacyfizm

Jedni słysząc to pomstują, drą szaty, ronią łzy, użalają się nad ludzkim okrucieństwem i bezmyślną nienawiścią. Domagają się, by człowiek raz na zawsze wyrzekł się wszelkich wojen i zaprzysiągł, że będzie żyć w pokoju. Tych nazwę, rzecz jasna, pacyfistami.

pacyfizm

Entuzjazm

Kolejną grupę stanowią entuzjaści, „fani” wojny. Gdy mówi się im o tych wszystkich okropieństwach, wzruszają tylko ramionami i rzucają od niechcenia, że tak już świat jest urządzony. „Walka jest przeznaczeniem człowieka. To wielkie igrzyska, w których zwyciężają najsilniejsi, najsprawniejsi i najbezwzględniejsi” – mówią. Wojna jest dla nich stałym i pożądanym elementem politycznej, a nieraz wręcz biologicznej, gry o przetrwanie. 

perl jam evolution
Żródło: vigilantmagazine.pl

U niektórych entuzjazm przeradza się wręcz w fascynację. Zapach krwi – albo napalmu – upaja ich, a ryzyko podnieca. Wojna staje się ich narkotykiem. Cholernie zresztą mocnym.

Realizm

Są jeszcze realiści. Dla nich wojna to zło konieczne – godne potępienia, ale stale człowiekowi towarzyszące. Jest odwieczną groźbą, która w każdej chwili może spełnić swoją krwawą obietnicę. Ale też polityką, tylko prowadzoną innymi środkami. A od polityki ucieczki przecież nie ma.

Wojna, zwłaszcza ta współczesna, choć czasem skłania do szlachetności lub bohaterstwa, jest dla realistów jak rozszalały pożar, który zostawia za sobą tylko zgliszcza i łzy. No ale pożary czasem wybuchają i nic z tym nie zrobimy.

pistolet i krew

Jednym słowem, dla realistów wojna to ultima ratio regum – ostatni argument królów.

„Czas Apokalipsy” – prawdziwy wojownik kulom się nie kłania

We współczesnej popkulturowej opowieści o wojnie możemy odnaleźć wszystkie opisane  wyżej postawy. Jednak produkcji otwarcie prowojennych w mainstreamie próżno szukać. To, co wyżej nazwałem wojennym entuzjazmem wykorzystuje się raczej jako anty-wzór, jako filozofię „ciemnej strony mocy”. Jednego z jej wyznawców widzimy m.in. w „Czasie apokalipsy”. Jest nim podpułkownik William „Bill” Kilgore.  W znanej „plażowej” scenie wypowiada on takie słowa:

Czujesz to? To napalm, synu. Nic na świecie tak nie pachnie. Uwielbiam zapach napalmu o poranku. Raz nasi bombardowali jedno wzgórze przez dwanaście godzin. Kiedy było po wszystkim, nie znaleźliśmy ani jednego trupa. Ten zapach: jak zapach benzyny. Całe wzgórze pachniało zwycięstwem.

czas apokalipsy
„Czujesz to?" / źródło: wpolityce.pl

„Bill” to prawdziwy wojownik – zawsze wyprostowany (nie kłania się kulom), nieulękły. Chce zabijać, zwyciężać i surfować. Postać groteskowa i surrealistyczna.

„C.K. Dezerterzy”

Innym, tym razem komicznym przykładem wojennego entuzjasty jest pojawiający się w doskonałych „C.K. Dezerterach” oberleutnant Franz von Nogay. To kliniczny przypadek brutalności i zaślepienia wojenną propagandą. W pewnym momencie mówi:

Tyle szubienic jeszcze na świecie nie było, ile się postawi po wojnie dla zdrajców. Myślicie, że przegramy?! Niemcy niedługo będą w Paryżu, a my w Rzymie. Słyszeliście o nowych tankach niemieckich, które mogą dogonić pociąg?! O Zeppelinach?! Anglików wytrujemy gazem jak szczury!

von Nogay
Oberleutnant von Nogay / źródło: plus.dziennikzachodni.pl

Tępy trep, nic dodać nic ująć.

„Full Metal Jacket”  i pranie mózgów

Skoro o chorobliwej fascynacji wojną mowa, to koniecznie muszę wspomnieć o jeszcze innym klasyku – o „Full Metal Jacket” Stanleya Kubricka. Wśród wielu klasycznych już scen znajdziemy tam jedną, szczególnie wymowną.

Oto sierżant „Joker”, obwieszony granatami, z „pacyfką” wpiętą w oliwkową bluzę, stoi wśród ruin wietnamskiego miasta. Udziela wywiadu. W szerokim, szczerym uśmiechu odsłania rząd zdrowych, białych zębów i mówi do mikrofonu:

Chciałem zobaczyć egzotyczny Wietnam… perłę południowo-wschodniej Azji. Chciałem spotkać… ciekawych ludzi należących do starożytnej kultury, a potem ich zabić. Chciałem być pierwszym chłopakiem z mojej dzielnicy, który zabił.

czas apokalipsy - wywiad jokera
„...a potem ich zabić." / źródło: youtube.com

Dobrze wyszkolony żołnierz

„Joker” jest ofiarą systemu. Wojsko zmieliło go, zindoktrynowało, rozmiłowało w wojnie. Zresztą nie tylko jego. Kubrick w swoim filmie przedstawia nam całą galerią takich popaprańców. Jest tam męczący rekrutów sierżant Hartman – kolejny arcytrep i sadysta, który doprowadza jednego z żołnierzy do samobójstwa.

full metal jacket sierżant hartman
Sierżant Hartman w formie / źródło: lekturaobowiazkowa.pl

Jest sierżant „Zwierz” (w angielskiej wersji „Animal Mother”), z którym można normalnie rozmawiać tylko, „gdy ktoś rzuca w niego granatami”.

Jest wreszcie strzelec pokładowy ze śmigłowca Huey, który pruje bez wytchnienia do zbierających ryż wieśniaków. Zapytany przez Jokera, po jaką cholerę to robi, odpowiada, że oni wszyscy są żołnierzami Wietkongu. Muszą nimi być, bo uciekają. Zaraz dodaje, że ci, którzy nie uciekają, to po prostu dobrze wyszkoleni żołnierze Wietkongu. Czysty absurd. Świat jak ze snu szaleńca.

Wojna to wspaniała przygoda!

Są jednak i takie produkcje, w których fascynacja wojną jest obecna gdzieś „między wierszami”. Nikt tam nie mówi otwarcie i bez ogródek, że zabijanie to fajna sprawa. Nikt nie sugeruje, że wojna to sprawdzian prawdziwie męskich cnót, a spalenie kilku wiejskich chałup bardzo dobre robi na trawienie. Gdy jednak na takie dzieło trafiamy, możemy odnieść wrażenie, że coś z nim jest nie tak.  

chłopczyka z bronią
Źródło: airsoftfever.com

W takich filmach, książkach czy grach wojna staje się bowiem przygodą. Ekscytującą zabawą w podchody, w trakcie której zawiera się braterstwa krwi i daje łupnia złym „Indianom”. 

„Czterej pancerni i pies”

 Za przykład takiej twórczości niech nam posłuży znany niegdyś i lubiany serial „Czterej pancerni i pies”. Dzielni czołgiści biją fryców aż huczy, gnając ich przed pancerzem „Rudego” wprost do samego Berlina. Są przy tym radośni, swobodni i koleżeńscy. Zwłaszcza dla towarzyszek z Armii Czerwonej.

czterej pancerni i pies
Sweet focia w drodze do Berlina! Całuski ;*! / źródło: wykop.pl

W „Czterech pancernych” wojna jest grzeczna, ujarzmiona, heroiczna i czysta. Nie przypomina rozszalałego, niszczycielskiego żywiołu. To raczej zabawa w schowanego albo w kotka i myszkę. 

Koniec końców wszystko i tak dobrze się kończy. Hitler kaputt, nasi górą, Janek tuli Marusię i daje jej niewinnego całuska. A potem pewnie żyją długo wśród powszechnej szczęśliwości Polski Ludowej. Aż człowieka mdli…

Rambo idzie na wojnę

Ale i za oceanem powstało mnóstwo (setki, tysiące, miliony?!) dzieł, które wojnę przedstawiają jako zabawę. Amerykanie zamiast harcerzy wolą jednak prawdziwych twardzieli. 

 A twardziel jak to twardziel, musi mieć wielką giwerę, jeszcze większy biceps, oliwkowy bezrękawnik, ogryzek cygara w ustach i kilka zielono-brązowych zygzaków na pobliźnionej twarzy. Musi też żuć gumę i zlizywać z bagnetu krew wrogów wolności i demokracji.

rambo
Zuch nad zuchami i chwat nad chwatami! / źródło: onet.pl

I takich zuchów w popkulturze mamy bez liku. Wszystkie „Rambo”, „Commando”, „Furie” czy „Wolfensteiny” aż się od nich roją. Sztampa, moi Państwo, nużąca sztampa. No ale zawsze można powiedzieć, że to tylko taka konwencja, taka niewinna zabawa. Może i tak, ale ile razy mamy jeść odgrzewane kotlety?

Wojenny realizm

Wojnę można jednak ukazać nieco bardziej dojrzale. Wtedy przestaje być tylko krwawą rozwałką serwowaną łaknącym prostej rozrywki i staje się „świętą misją”. Wymierza się na niej sprawiedliwość, karze złoczyńców i przywraca światu utracony ład. Za to wszystko trzeba jednak zapłacić. Walutą jest tu oczywiście krew.

W takich realistycznych (pamiętacie moje wstępne uwagi, prawda?) produkcjach też mamy jakiegoś herosa. Może nim być samotny wilk, „siedmiu wspaniałych” lub nawet cała ich armia.  

Kompania braci
God bless America! / źródło: wykop.pl

I choć zwykle bije się on jak tur, jest szlachetny niczym Sir Galahad, a odwagą dorównuje Kmicicowi, to jednak czasem waha i powątpiewa. Boi się śmierci. Pyta, czy sprawa, o którą walczy, jest aby na pewno „święta” i czy warto nadstawiać za nią karku?

Zwątpienie szybko jednak przegrywa z poczuciem obowiązku. Ojczyzna wzywa i bić się trzeba. Ale na świetlistej zbroi naszego rycerza pozostaje skaza wahania. Przyznajmy, że jest przez to nieco bardziej ludzki, wiarygodny.

„Szeregowiec Ryan”

Przypomnijcie sobie arcyklasycznego „Szeregowca Ryana”. To doskonały przykład realistycznego (w moim rozumieniu tego słowa) spojrzenia na wojnę. Z jednej strony mamy tu grozę i okrucieństwo – scena lądowania na plaży Omaha jest szczególnie wymowna. Z drugiej odwagę i lojalność żołnierzy, którzy wyruszają na misję, w której sens do końca nie wierzą.

Za wolność naszą i waszą! / źródło:głoskultury.pl

Podobnych filmów jest wiele. „Helikopter w ogniu”, „9 kompania”, „1917”, „Listy z Iwo Jimy”, „Snajper” czy „Przełęcz ocalonych” to pełne patosu opowieści o bohaterstwie i brutalności, walce i śmierci, ojczyźnie i ofierze.

Ta moja wojna…

Kolej na pacyfizm, ostatni punkt naszej wyliczanki. Tu sprawa jest prosta, a stanowisko jednoznaczne. Wojna to zło, a zorganizowanemu „upaństwowionemu” zabijaniu trzeba położyć kres.

this war of mine
Źródło: stockwatch.pl

I teraz niespodzianka. Jako przykład popkulturowego pacyfizmu podam… grę. Słyszeliście o „This war of mine”, tytule stworzonym przez 11 bit studios? Pewnie tak. Swego czasu narobił sporu szumu w świecie gamingu. 

Muszę przyznać, że gra i na mnie zrobiła spore wrażenie. Była inna. Zazwyczaj gierki nie zmuszają nas do refleksji, do zastanowienia się nad sprawami naprawdę ważnymi. I nic dziwnego. Mają nas przecież zabawić, rozerwać, pomóc na chwilę oderwać się od kieratu banalnej codzienności.

Ale „This war…” była inna. Włączyłem, zobczyłem i przepadłem.

Między ostrzami potężnych szermierzy

Szczurze życie w ruinach oblężonego miasta. Głód, apatia, zwątpienie, ściskający za gardo strach. I ciągłe wybory. Czy okradniesz bezbronnych staruszków? Mają konserwy, leki, ale też chcą przeżyć… Czy pomożesz nieznajomemu? Ale tak za frajer? Czy zabijesz?

Nie kradłem. Pomagałem. Zabijałem. Ale tylko tych złych – alfonsów, rabusiów i maruderów gnębiących ludzi. Ktoś musi zacząć sprzątać ten bałagan…

this war of mine
Źródło: antyweb.pl

Dlaczego jednak uważam „This war…” za dzieło pacyfistyczne? Bo pozwala nam spojrzeć na wojnę oczami zwykłego człowieka. Takiego rozdeptanego przez historię ludzkiego robaka. 

Możni tego świata toczą swoje wojny, a on zdycha zaszczuty gdzieś w ciemnej piwnicy. Tu nie ma honoru, wielkich idei, „świętych spraw” i bohaterstwa. Jest tylko życie „samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”. Oto rzadko w popkulturze oglądane oblicze wojny.

Dwa słowa na koniec

Na koniec dwie uwagi. Po pierwsze popkultura na wojnie zarabia krocie. To jasne jak słońce. Wygląda więc na to, że my, pop-konsumenci, po prostu lubimy oglądać, jak inni się zabijają.

Po drugie tworzy ona mity. Pokazując nam przeszłość, choćby i nieodległą, tłumaczy, wyjaśnia, poprawia samopoczucie, oskarża lub uniewinnia. Jej opowieści, często pisane na polityczne zamówienie, nieustannie wartościują i oceniają. Ktoś jest tu dobry, a ktoś zły, coś jest słuszne, a coś nie. Dzięki temu kształtują naszą pamięć i wyobraźnię.

Gatekipping w praktyce / źródło: meshfactory.com

Ale równie ważne jest to, co przemilczane i pominięte. Twórcy masowej rozrywki są więc gatekeeperami – na swoją imprezę zapraszają tylko tych z „dobrego towarzystwa”. I to oni w znacznej mierze decydują, co trafi do naszych głów, a co będzie dryfować gdzieś na peryferiach kultury. Siedząc w kinie lub przed monitorem warto o tym pamiętać.  

A jakie jest Wasze zdanie? Czekam na uwagi i komentarze!