Bloodborne – od bohatera do zera i znów do bohatera

Po raz trzeci ukończyłem grę. W lewym górnym rogu ekranu pojawiła się belka z platynowym pucharkiem i napisem: „Zdobyto trofeum! Bloodborne”. Położyłem pada na biurku i rozluźniłem swoje ręce po raz pierwszy od dobrych trzech godzin. Skończyłem. Udało mi się. I jak ja tego dokonałem?

Jeszcze przed zachodem słońca 


Nie uważam siebie za hardcore’owego gracza. W części gier, w tym w Bloodborne’ie ,faktycznie zdobyłem platynę, na PC również udało mi się niektóre tytuły skończyć z wynikiem 100%. Jednak gdy była taka możliwość, w większości przypadków wybierałem i nadal wybieram średni poziom trudności, o ile takowy jest dostępny. Lubię wyzwanie, ale na rozsądnym poziomie, bez konieczności wyrywania włosów z głowy co 15 minut grania. 

Część gier pochłaniała mnie jednak na tyle, abym zechciał je przejść ponownie na wyższym poziomie trudności. Tak czy siak, nie było ich wiele. Po wielu latach rozwijania swojego hobby i ograniu sporej liczby tytułów, nie sądziłem, że jeszcze kiedyś spotkam się z czymś tak trudnym. Z czymś, co wciągnie mnie na tyle, abym przez około tydzień, dzień w dzień po parę godzin, próbował pokonać jednego bossa. Tylko po to, żeby chwilę później znów zatrzymać się na kilka dni na kolejnym przeciwniku. 

Z grami From Software miałem już wcześniej do czynienia. Dark Souls widziałem zaraz po premierze w wersji PC u znajomego. Stworzyłem swoją postać, pobiegałem chwilę po pierwszej lokacji, zginąłem dobre dwadzieścia razy w starciu z tym samym przeciwnikiem i zniechęcony wyłączyłem grę.

Dark Souls 1 screen z wersji odnowionej
Dark Souls Remastered

Lata mijały, w międzyczasie  wyszła kontynuacja Mrocznych Dusz, a ja nabyłem Playstation 4 skuszony ekskluzywnymi tytułami. Do mojej biblioteczki eks-ów w pewnym momencie dołączył właśnie Bloodborne wraz z dodatkiem The OldHunters. Zaintrygował mnie on inną niż Soulsy stylistyką, wzorowaną na dziewiętnastowiecznej wiktoriańskiej Anglii.

Od mojego pierwszego spotkania z DarkSouls do pierwszego uruchomienia Bloodborne minęło około 6 lat. W międzyczasie zdążyłem ukończyć sporo różnorakich gier, zarówno prostszych, jak i trudniejszych. Z dobrym nastawieniem i wiarą we własne umiejętności włożyłem czerwony dysk do kieszonki konsoli i wybrałem „New Game” z głównego menu. Stworzyłem swoją postać, wybrałem jej wygląd i część początkowych statystyk, po czym przystąpiłem do eksploracji świata. 

Witaj tropicielu, dołącz do Nocy Łowów 

Pierwszy przeciwnik. Wilkołak, mający zaledwie jedną trzecią paska życia, zajadający się zwłokami swojej ofiary, stał na środku korytarza. Nie miałem wyjścia, musiałem z nim walczyć, żeby przejść dalej. Bez żadnej broni, uzbrojony jedynie w pięści rzuciłem się więc na wygłodniałego, pokiereszowanego potwora. 

I zginąłem.

bloodborne nie żyjesz
Ten ekran będzie nam towarzyszyć na każdym kroku.

Śmierć przyszła nagle. Nie miałem nawet szans na wygranie tej walki. Mój pasek życia znikł w mgnieniu oka, po zaledwie trzech ciosach. To jednak nie był koniec. O nie, to był dopiero początek. 

Ten fragment, jak i cała pierwsza lokacja po, której przyszło mi się poruszać, jest w zasadzie samouczkiem. Chociaż to też nie jest do końca prawda, ponieważ nie otrzymujemy żadnych konkretnych wskazówek, co mamy zrobić, czy gdzie się udać. Mało tego, właściwie do końca gry, o ile nie szukamy żadnych informacji o świecie i nie czytamy opisów przedmiotów, nie mamy pojęcia, co się tutaj dzieje. 

Nie kierują nas żadne strzałki, nie ma dziennika, w którym sprawdzilibyśmy aktualne zadania. Jesteśmy pozostawieni sami sobie, musimy odkryć, jak się walczy z każdym przeciwnikiem i co robią poszczególne przedmioty. Nawet mechaniki walki musimy nauczyć się metodą prób i błędów. Każda broń ma inny zestaw ciosów i combosów, jak i wersję alternatywną. I tak, oczywiście je też musimy sami odkryć. 

Śmierć w Bloodborne to tylko droga do zwycięstwa 


We wspomnianej wyżej pierwszej lokacji, czyli Centralnym Yharnam, wyodrębniłem trzy najważniejsze lekcje. Przykazania te znajdują zastosowanie aż do samego końca i stanowią swoisty klucz do sukcesu w Bloodborne. 

Lekcja nr 1. Nie lekceważ nawet najmniej znaczącego przeciwnika 

Niby jest to stwierdzenie, które można odnieść do bardzo wielu różnych tytułów i antagonistów w nich występujących. Tu ma to jednak szczególne znaczenie. Nawet “pierwszopoziomowy”  NPC potrafi wielokrotnie napsuć nam krwi. Wystarczy chwila nieuwagi, zignorowanie w oddali snującego się psa czy odwróconego do nas tyłem ptaka i po chwili znów widzimy ekran z krwistoczerwonym napisem “NIE ŻYJESZ”.

Bloodborne początkowi przeciwnicy

Sytuacja może być jeszcze gorsza, gdy natrafimy na całą grupę takich przeciwników. Wtedy nawet nasz bardzo wysoki poziom postaci, świetny ekwipunek i umiejętności mogą nie wystarczyć. 

Lekcja nr 2. “STICK TO THAT FAT A**” 

Pierwszy boss, jakiego napotykamy na naszej drodze, daję nam bardzo ważną lekcję. Jest to Bestia Kleryka, wielki stwór przypominający nieco Leszego z Wiedźmina 3. Przy pierwszym podejściu byłem zszokowany jego rozmiarami, a epicka muzyka lecąca w tle w trakcie walki sprawiła, że prawie dostałem zawału. Bardzo szybko jednak zrozumiałem jedną rzecz.

Bloodborne Bestia Kleryka
Bestia Kleryka - pierwszy boss które spotkamy.

Jeżeli napotkamy na swojej drodze dużego potwora, najbezpieczniejszym sposobem jego pokonania jest staranie się trzymać za jego plecami  i tytułowe przyczepienie jak rzep do jego tyłka. Tego typu przeciwnicy są zazwyczaj stosunkowo powolni i mają ograniczony zasób ciosów, pozwalających im atakować do tyłu. 

Lekcja nr 3. Opanowanie emocji to klucz do sukcesu 

Brzmi banalnie i niezbyt wyrafinowanie, prawda? Spokój nie jest jednak tak łatwy do osiągnięcia, jak mogłoby się wydawać. Wie to chyba każdy, kto walczył chociaż raz z Ojcem Gascoigne. Jest to boss, którego spotkamy pod sam koniec pierwszej lokacji. Moim zdaniem jest to jeden z najtrudniejszych przeciwników w grze, a może nawet w grach ogólnie. Dlaczego?

Bloodborne Ojciec Gascoigne jako drugi boss
Ostatnia forma Ojca Gascoigne jest przerażająca i niezwykle trudna do pokonania.

Nie jest on ani najszybszy, ani najsilniejszy. Nie ma również bardzo dużego paska życia. To, co jednak sprawia, że jest jednym z najtrudniejszych bossów w całej grze, to tzw. “fearfactor”. Walka z Ojcem Gascoigne jest podzielona na trzy etapy. Każda z faz wprowadza u antagonisty całkowicie nowy zestaw ciosów i umożliwia jeszcze szybsze przemieszczanie się po lokacji. Gdy dochodzimy w końcu (oczywiście po wielu próbach) do któregoś z kolejnych etapów, nagle cała walka zmienia swoje tempo. 

W tym momencie, jeżeli nie jesteśmy przygotowani, zostajemy błyskawicznie wybijani z rytmu walki i zgon jest kwestią sekund. A żeby się przygotować, trzeba być skupionym i opanowanym. I tu dochodzimy do właściwej lekcji. 

Jeżeli jest się – jak ja – typowym, dość przeciętnym graczem, zgony przy tym przeciwniku będziemy liczyć w dziesiątkach. Nie jest to jednak całkowicie negatywna rzecz. Z każdym zgonem paradoksalnie będziemy coraz bardziej opanowani. Zapamiętamy jego ciosy, ich zasięg i szybkość. Ja sam po kilkunastu próbach zauważyłem, że moje serce nie chciało już wyskoczyć z piersi. Zamiast tego, walka zmieniła się w swoisty taniec, w wymianę ciosów i uników. 

W tym momencie zrozumiałem, że absolutne skupienie i chłodne podejście do każdego błędu jest kluczowe, aby wygrać każde starcie. 

Ukorz się, a stary świat ujawni się w nowym świetle 

To, co przed chwilą opisałem, to tylko część całego spektrum doświadczeń i nauk, które możemy wynieść z produkcji From Software. Niektóre odnoszą się typowo do samej mechaniki gry, inne powiązane są ze stylem grania. Jest jednak jedna, nadrzędna lekcja, którą każdy wyniesie z tego jakże specyficznego tytułu.

Bloodborne stare yharnam pierwsza lokacja
Lokacje w świecie gry są piękne i jednocześnie niepokojące.

Nauczymy się pokory i cierpliwości. 

Ta produkcja, jak chyba żadna inna, wystawiła mnie na bardzo ciężką próbę. Przez pierwsze kilkanaście godzin rozgrywki właściwie co parę minut z moich ust wylatywały najróżniejsze wiązanki bardzo niecenzuralnych słów. W paru momentach  chciałem wręcz rzucić padem w ekran. Z czasem jednak nauczyłem się pokory i cierpliwości. 

Zgon przestał być po prostu moją porażką. Stał się kolejną lekcją. Kolejną możliwością szlifowania swoich umiejętności i uczenia się ruchów przeciwnika. Po czasie  zacząłem przewyższać zdolnościami oponenta, na którym się zatrzymałem i odczytywałem jego zamiary niczym Neo z Matrixa. Wiedziałem jednak, że nie mogę opuszczać gardy, ponieważ za rogiem może czaić się już następne, nowe zło do wytępienia. 

A świt nastał wraz z przebudzeniem ze snu tropiciela 

Gra Bloodborne nie jest moim zdaniem wybitna. Niektóre rozwiązania związane z gameplayem niespecjalnie mi odpowiadały, jak chociażby konieczność poszukiwania informacji w każdym zakątku gry, aby ją zrozumieć. W wielu przypadkach bez pomocy poradników nie zrozumiałbym konsekwencji moich decyzji czy nawet tego, jak podniesienie jednego przedmiotu wpływa na otaczający mnie świat i gdzie mam się następnie udać. 

Wolę jasno przekazywaną, ale jednocześnie niebanalną historię, której pełen zakres jest ukazany w samej rozgrywce. Nie mam ochoty wertować setek stron teorii, którymi wymieniają się internauci, aby chociaż trochę zrozumieć zakończenie danej produkcji. 

Nie jest to jednak recenzja. Jeżeli podejdziemy do Bloodborne-a inaczej niż do pozostałych gier tego typu, zrozumiemy czym ona jest dla całego gatunku. A jest ona kamieniem milowym dla naszych umiejętności, sposobem na przeskoczenie własnych ograniczeń. Oprócz wyszlifowania refleksu i opanowywania emocji w trakcie walki, oferuje ona coś więcej.

Bloodborne plac płonący wilkołak
Wielokrotnie natrafimy na wstrząsające widoki.

Ciężko tak naprawdę oddać w słowach to, co czułem po jej skończeniu. Może ujmę to w ten sposób. Jest ona jak układanie kostki Rubika. Możemy co prawda nauczyć się ją układać mechanicznie, bez rozumienia co tak naprawdę dzieje się z każdym ruchem. Nie chodzi jednak o to, aby beznamiętnie tłuc przeciwników, czy w owej analogii kręcić bokami kostki, aż ułożą się kolory. 

Jeżeli zaangażujemy się w rozgrywkę Bloodborne’a i skupimy na tym, co ma on do zaoferowania (min. zrozumiemy mechaniki gry i poradzimy sobie z emocjami) będzie to jak odgadnięcie każdego ruchu potrzebnego do ułożenia wspomnianej kostki. W końcu, po rozwiązaniu tej łamigłówki, każda kolejna nie sprawi nam już takich trudności. Nawet jeżeli znacząco będzie się różnić od poprzedniej kostki, znamy już podstawy i wiemy, jak sobie z nią radzić.  

To samo tyczy się kolejnych gier. Nawet jeśli zalicza się do zupełnie innego gatunku niż Bloodborne, część reguł się z nią pokrywa. Napotkaliśmy jakąś trudność i nie wiemy jak sobie z nią poradzić? Zamiast niepotrzebnie się złościć, staramy się raczej analizować, co robimy źle. Któryś etap jest niesamowicie trudny? Po piątej czy szóstej próbie przejścia nie odinstalowujemy gry i o niej zapominamy, ale uczymy się wspomnianego etapu i jego układu, aby za np. dwudziestym razem przez niego wręcz przefrunąć. 

A może i ty chcesz przeżyć Noc łowów w świecie Bloodborne?  

Ostatecznie skończyłem Bloodborne’a mając zdobyte 100% trofeów i ukończywszy wątek fabularny trzykrotnie. Czy było warto? Myślę, że tak. Może nawet nie ze względu na sam tytuł, ale na to, czego on mnie nauczył.

Z tego też powodu polecam tę produkcję wszystkim, którzy chcą szlifować swoje umiejętności i oczekują od gry więcej, niż tylko fajnej rozgrywki dla zabicia czasu. Jeżeli jednak wymagające produkcje wystawiające twój refleks na próbę za bardzo cię stresują, Bloodborne nie jest dla Ciebie. 🙂