Są na świecie takie rzeczy, z którymi czas obchodzi się wyjątkowo łaskawie. Pomimo upływających lat wiernie nam towarzyszą, nieodmiennie przynosząc radość oraz wytchnienie od trudów i znojów dnia powszedniego. Albo po prostu dobrze robią swoją robotę. Żądacie przykładów? Proszę bardzo – Counter Strike, Maryla Rodowicz, pomidorowa zrobiona z niedzielnego rosołu. I Blue Yeti, mikrofon, który mając już na karku niemal trzynaście wiosen nadal gra w pierwszej światowej lidze. Postanowiłem rzucić na niego okiem i zobaczyć, czy jest tak dobry, jak go malują. A może śpiewają?
Otwieram karton i ostrożnie wyjmuję z niego zawartość: kabel USB, jakieś karteluszki no i rzecz jasna mikrofon. Jest złożony – półkolista osłona membrany niemal dotyka podstawy „nóżki”, do której Blue Yeti przykręcono za pomocą dwóch zaciskowych śrub. Luzuję je, obracam urządzenie o 180 stopni, tak by przed oczami mieć połyskliwe logo producenta. Dokręcam zaciski. Całość robi wrażenie stabilnej, solidnej. Podrzucam mikrofon w dłoni. Drań jest ciężki, razem z podstawą waży prawie półtora kilo.
Nasz Yeti przypomina prawie trzydziestocentymetrowe, grube (12,5 cm średnicy) cygaro, które z jednej strony ucięto, z drugiej zaś zwieńczono kopulastą siatką o gęstych, drobnych oczkach. Z jego owalnej bryły wystają trzy pokrętła – dwa z tyłu, jedno z przodu – oraz samotny przycisk, ulokowany zaraz pod srebrnym znakiem Blue. Za moment przyjrzę się im bliżej.
Omiatam wzrokiem ten cud techniki. Cholera! Do takich mikrofonów musiał śpiewać Frank Sinatra – przychodzi mi do głowy. Design jest wzorowany na latach 50., jak w mordę strzelił. Co naturalnie nie musi być wadą. Kwestia gustu. Mnie tam się podoba. Frankowi Sinatrze pewnie też.
Tylko te gabaryty… Blue Yeti jest naprawdę spory. Podcasterom i graczom, którzy chcą po prostu pogadać z kumplami, nie będzie to raczej przeszkadzać. Ale dla youtuberów ten mikrofon może być nieco za duży i utrudniać kadrowanie, kompozycję i inne tego typu sprawy, sami rozumiecie. Ale i na to są sposoby – można przecież zaopatrzyć się w ramię lub statyw i zawiesić tego „kolosa” z dala od twarzy. Poprawi to zresztą jakość nagrywanego dźwięku.
Czas na pierwsze uruchomienie. Rozwijam dwumetrowy kabel, końcówkę z wtyczką USB wpinam do firmowego laptopa, a drugą, zakończoną mini USB, podłączam do gniazda znajdującego się na spodzie mikrofonu. Tuż obok jest wejście na słuchawki i gwintowany otwór pozwalający przykręcić sprzęt do statywu. Komputer pika – system wykrył urządzenie. Jest ono w zasadzie gotowe do pracy. Oto czar plug&play.
Kolejny krok to podpięcie słuchawek. Dzięki temu mówiąc do mikrofonu będę słyszał swój głos. Możliwość odsłuchu, bo tak to się nazywa, to bardzo ważna sprawa. Pozwala mi wychwycić nie tylko błędy językowe, złą intonację czy seplenienie, ale też wydobywające się z moich ust mamlotanie, pomlaskiwanie lub bulgotanie. Jednym słowem ułatwia zapanowanie nad własnym „aparatem mowy” i doskonalenie trudnej sztuki poprawnej artykulacji.
Zauważcie, że nie wszystkie mikrofony umożliwiają odsłuch. Mój stary Novox NC-1, choć bardzo dobry, nie był do takich rzeczy zdolny. A Blue Yeti to potrafi. Taki z niego zuch.
Czas na regulację głośności odsłuchu (to mniej ważna kwestia) i mocy mikrofonu (to akurat arcyistotne!). Pierwszy parametr ustawiam za pomocą pokrętła znajdującego się z przodu mikrofonu, zaraz pod przyciskiem wyciszenia.
Uwaga na marginesie – taka możliwość wyciszenia się jednym pstryknięciem jest bardzo wygodna. Naciskacie guzik, wbudowana w niego dioda LED zaczyna migać a kumple z CS-a już nie słyszą, jak mamuśka albo druga połówka drze się z kuchni, że gary niepomyte, a w pralce pranie to już od trzech dni gnije.
Teraz kolej na regulację mocy. Obracam mikrofon i moim oczom ukazują się dwa kolejne pokrętła. Górne, opisane jako gain, oraz dolne, z podpisem pattern.
Manipulowanie gałką gain pozwala mi zmieniać poziom wrażliwości urządzenia. Tu ostrzegam – bądźcie ostrożni. Blue Yeti jest bowiem czuły jak diabli! Dlatego zalecam, by wykorzystać circa 25% jego możliwości, a więc przekręcić „potencjometr” tylko odrobinę w prawą stronę. W przeciwnym razie „zbierze” szum wentylatora w komputerze, łomoczącą pralkę, płacz dziecka za ścianą i sąsiadkę „bijącą” kotlety dwa piętra wyżej.
Druga z tylnych gałek (pattern) służy do wyboru trybu zbierania. Fachowcy z firmy Blue dali mi do wyboru następujące możliwości:
Przekręcam gałkę. Przeskakuje z cichym „klik”, „klik”. Wreszcie znajdująca się na niej kreska wskazuje serduszko – znak trybu kardioidalnego. Jestem gotów do pierwszego nagrania.
Zanim przeprowadzę test, muszę wspomnieć o technikaliach. Blue Yeti to pojemnościowy mikrofon posiadający potrójną kapsułę dźwiękową. Spokojnie, spokojnie! Nie zgrzytajcie zębami, już wyjaśniam.
Zasadniczo wyróżniamy dwa typy mikrofonów: pojemnościowe i dynamiczne. Te pierwsze są bardzo czułe, co może okazać się tak wadą, jak i zaletą. Rejestrują niemal każdy detal, lepiej sobie radzą z subtelnymi zmianami tembru głosu. Nagrywając możecie coś tam bąknąć, coś szepnąć, a urządzenie i tak to wyłapie. Ale działa to i w drugą stronę. Każde rykniecie (śmiechem lub bluzgami) sprawi, że przestery rozerwą Waszym słuchaczom błony bębenkowe.
Mikrofony dynamiczne nie są tak czułe, można więc troszkę sobie pofolgować i od czasu do czasu pokrzyczeć. Ponadto zbierają znacznie lepiej, gdy źródło dźwięku jest bliżej – nazywamy to efektem zbliżeniowym. Jest to sprzęt dobry na estradę albo na biurko kogoś, kto ma problemy z zachowaniem psychicznej równowagi.
Wspomniane trzy kapsuły pozwalają wybrać tryb zbierania oraz sprawiają, że nasz Blue Yeti po prostu świetnie brzmi.
Dla maniaków garść danych:
Przeznaczenie Komputerowe
Rodzaj przetwornika Pojemnościowy
Rodzaj łączności Przewodowa
Charakterystyka kierunkowości Dwukierunkowa, Kardioidalna, Stereo, Wielokierunkowa
Złącze USB – 1 szt.; Minijack 3,5 mm – 1 szt.
Rozmiar membrany 14 mm
Próbkowanie 48 kHz / 16 bit
Pasmo przenoszenia 20 ~ 20000 Hz
Impedancja 16 Om
Poziom ciśnienia akustycznego 120 dB
Wysokość 295 mm
Szerokość 125 mm
Głębokość 120 mm
Waga mikrofonu 550 g
Czas na pierwszy test. Siadam przy biurku, zakładam słuchawki. Przede mną komputer z odpalonym Audacity i masywna bryła mikrofonu. Czerwona dioda, „wtopiona” w przycisk wyciszenia, miga miarowo. Sięgam ku niej placem, naciskam. Lampka zaczyna się żarzyć. Jestem więc „on air”. Zaczynam nagranie.
Podczas testu przejęzyczyłem się. Nie nagrywałem oczywiście w żadnym trybie kordialnym, a w kardioidalnym! Za pomyłkę serdecznie przepraszam.
Przyznajcie, jakość dźwięku jest pierwszorzędna. Chcąc ją osiągnąć musicie pamiętać o kilku podstawowych regułach BHP. Dla przejrzystości wypunktuję je:
Trzynaście lat minęło, a Blue Yeti nadal brzmi świetnie i nadal nie zawodzi. Mikrofon jest wszechstronny – nagracie nim wywiad lub podcast, postreamujecie, zaśpiewacie. Z łatwością zamontujecie go na statywie lub ramieniu, a dzięki złączu słuchawkowemu będziecie stale słyszeć własny nadobny głosik. Zmiany trybów i regulacja czułości są łatwo dostępne i wygodne. Urządzenie jest wykonane solidnie i z trwałych materiałów.
Widzę tylko dwie wady, ale relatywne, względne. Po pierwsze gabaryty – nie każdy ma duże biurko i nie każdy życzy sobie, by mikrofon zasłaniał połowę jego twarzy. Ten problem łatwo jednak rozwiązać – wystarczy zakupić najtańszy statyw. Drugą słabością urządzenia może być jego duża wrażliwość. Ale i z tym można się uporać (patrz mój kurs BHP).
Niemniej ja, niżej podpisany, szczerze polecam Wam mikrofon Blue Yeti, który starzeje się nam naprawdę pięknie.