Fame MMA i freak fight w Polsce: nie oglądam, nie potępiam, trochę nawet szanuję i zamierzam bronić

Czas najwyższy pomówić o freak fightcie w Polsce. O organizacjach, które mnożą się jak kolejne krzywe akcje z udziałem Marcina Najmana. O galach, na których toczą się walki poziomem sportowym łudząco podobne do tych z korytarzy podstawówek. Czujecie ten pogardliwy ton? W takim razie czas na zwrot akcji – to nie będzie kolejny tekst, który po linii najmniejszego oporu atakuje Fame MMA i inne freakfightowe twory. Wręcz przeciwnie, zalew twitterowego pierdolamento okazał się dla mnie zachętą, aby tego typu rozrywkę wziąć w obronę.

Freakfightowe naparzanki minionego weekendu – szczególnie pojedynek wybiedzonych reprezentantów młodego pokolenia lewicy i prawicy: Jasia Kapeli i Ziemowita Kossakowskiego – zatrzęsły polskim Twitterem, TikTokiem i innymi social mediami. Momentami nawet bardziej niż aktualna sytuacja na linii Rosja-Ukraina.

Wśród kakofonii głosów nie brakowało tych, które szybko powiązały popularność Fame MMA, Prime Show MMA i innych organizacji freak fight w Polsce z moralnym upadkiem społeczeństwa. Zadziwiająco często pojawiały się również ataki wycelowane w konkretne media, zapowiadające takie gale, podgrzewające atmosferę, informujące o rezultatach walk.

Czy te 5 minut sławy, które daliśmy freak fightowi, rzeczywiście tak źle o nas – ludziach – świadczy?

Bynajmniej.

Jedyna rzecz, jaką popularność Fame MMA jest w stanie udowodnić, to nic innego, jak nasze człowieczeństwo właśnie. Prawdziwe człowieczeństwo: nie wyidealizowane, nie życzeniowe, z całym dobrodziejstwem inwentarza.

kobieta boks mma

Aby moralnie upaść, trzeba najpierw stać na nogach

Warto zadać sobie pytanie: w którym momencie historii ludzkości – jako plebs, społeczna masa – staliśmy na tyle twardo na nogach i na tyle wysoko, by boom na bitki typu Kapela vs. Kossakowski oznaczał dla nas moralny upadek?

Pytanie jest o tyle zasadne, że ludzie, którzy najchętniej i najczęściej biadolą o „zgniliźnie” i „zepsuciu” moralnej współczesności, za punkt odniesienia biorą sobie przeszłość. Rzecz jasna, luźno interpretowaną, najlepiej taką, w której albo nie żyli, albo idealizują ją z uwagi na zbieżność czasową z okresem dzieciństwa. O której dowiedzieli się z filmów, książek, gier, telewizji, prasy, a nawet z szeroko rozumianej propagandy, także tej „kolportowanej” w placówkach oświaty (śni Wam się jeszcze po nocach, że „Słowacki wielkim poetą był”?).

Usainus Boltus ma przesrane

Tak czy inaczej, mamy w sobie jakiś patologiczny gen, który od wieków stymuluje nasz apetyt na widowiskową brutalność. I to nie tyle na bycie jej elementem sprawczym, ile na samą obserwację. Już rzymskie pospólstwo z czasów bliskich Chrystusowi, prócz „chleba”, domagało się od władzy również „igrzysk”. Nie takich, w których starożytny Usainus Boltus biegnie na 100 metrów, ale takich, w których tegoż Usainusa rozszarpują lwy albo włócznie innych Usainusów.

Co ciekawe, organizatorzy już wtedy wiedzieli, że są to pragnienia, których nie można lekceważyć. Chociażby dlatego, że krwawe widowiska, otoczone świąteczną aurą, wolne od pracy i wszelakich trosk, stanowią doskonałe narzędzie polityczne o szerokim wachlarzu możliwości propagandowych.

Nastroje społeczne się psują? Wzmaga się ryzyko rozruchów? Zorganizujmy publiczną masakrę z lwami i gladiatorami, koniecznie podlaną hektolitrami krwi i flakami wydostającymi się z brzuchów. Ludzie na jakiś czas się zamkną, niektórzy nawet wyjdą ze spektaklu zachwyceni, gdy jakiś kawałek jelita rozpryśnie im się na twarzy.

gladiator

Już Jezusowi zgotowano freak fight ku uciesze ludu

Skoro po drodze przewinął nam się Chrystus, zatrzymajmy się na chwilę przy nim. Niesamowicie wymowna w swojej uniwersalności jest scena, w której Piłat oddaje jego los w ręce ludu. Ten ma gdzieś dochodzenie do prawdy i to, że Jezus przy Barabaszu jest jak Wasz ziomek z dzieciństwa, który zakosił paczkę chipsów ze sklepiku szkolnego, przy Andersie Breiviku robiącym masakrę na wyspie Utoya. Nakręceni perspektywą widowiska lud każe uwolnić Barabasza, a Chrystusa posłać na śmierć.

Oczywiście cicha egzekucja nikogo nie zadowoli. Skoro lokalny celebryta ma umrzeć, trzeba zrobić wokół tego całą szopkę, żeby spragniony krwi plebs się zaspokoił. No i wloką biedaka, cały orszak ludzi lezie za nim, wyzywa, cieszy się z każdego potknięcia. Na miejscu natomiast, zamiast związać mu kończyny jak każdemu innemu straceńcowi, Chrystus dostaje pakiet premium w postaci gwoździ wbitych w dłonie i stopy.

W końcu zawisa na krzyżu i umiera. Koniec szopki, można się rozejść. Przez następne dni będzie o czym gadać z tą głupią sąsiadką, co się puszcza i pasowałoby ją ukamieniować. No cóż, może następnym razem…

Swoją drogą, zastanawialiście się kiedyś nad tym, że najważniejszym symbolem jednej z największych religii na świecie, bezsprzecznie najbardziej wpływowej, jest narzędzie tortur? Krzyż powstał wszak wyłącznie po to, by zapewnić człowiekowi śmierć w niewyobrażalnych męczarniach, tymczasem wyznawcy religii chrystusowej po dziś dzień traktują go jako świętość i modlą się przed jego zminiaturyzowanymi kopiami. To też niewątpliwie ma swoją wymowę w odniesieniu do natury człowieka.

Jezus Chrystus

Kultura pojedynków, czyli jak łatwo pomylić honor z głupotą

Kiedyś to było. Mężczyzna szanował swoją kobietę tak, że gdy jakiś typ krzywo na nią spojrzał, nie można było wyjaśnić tego werbalnie. Trzeba było napieprzać się na śmierć i życie w pojedynku (chyba że się miało sekundanta, którego można było posłać na śmierć; fajne rozwiązanie, czego nie rozumiecie?).

Piękne to i takie romantyczne, ktoś powie. To byli prawdziwi faceci. Nie to, co teraz, „pedały w rurkach” okupujący wege restauracje w przerwie między kolejnymi marszami równości.

Hola, hola… ale czym w zasadzie się to różni od współczesnych pojedynków freakfightowych? Motywy walki – często podobne lub takie same. Obecność i ogólna podnieta gapiów – i tu, i tu. Formuła pojedynku – tak wtedy, jak i dzisiaj, ustalana przed przejściem do konkretów.

Różnica jednak jest fundamentalna. Pojedynki, które znamy głównie z tekstów kultury (a więc powieści, pamiętników, seriali, filmów etc.), bardzo często kończyły się śmiercią któregoś z oponentów. Czasem nawet obu. Przez głupio pojmowany honor żony zostawały bez mężów, dzieci bez ojców, a ojczyzna – bez pożytecznych frajerów gotowych położyć swoje życie na szali z byle powodu.

We freak fightcie natomiast — pełna profeska. Gdy Jaś Kapela odsyła w niebyt Ziemowita Kossakowskiego, na „śpiącego aniołka” czekają już w gotowości: ratownicy, wózek inwalidzki oraz darmowy transport karetką do szpitala. Gdy Marcin Najman zbiera któryś z rzędu oklep od kolejnego egzotycznego rywala, nie wspina się na łoże śmierci, by w akompaniamencie motywu głównego z „Requiem dla Snu” wygłosić ostatnie słowa. Co najwyżej zapowiada 2137. zakończenie kariery, a w myślach ustawia następną pożegnalną walkę, z jakimś rolnikiem, co szuka żony, albo innym pokemonem z tysiącem obserwacji na TikToku.

Freak Fight to ucywilizowanie rozrywki, w którą ludzie bawią się od chwili, gdy nasz owłosiony praprzodek postanowił wziąć do ręki kamień i rozbić nim czaszkę ziomka ze stada, za to, że ten wąchał tyłek jego samicy dłużej, niż to wskazane.

Dziki zachód pojedynek

Zawsze się trochę podgląda, czyli o patologii za zamkniętymi drzwiami

Jako student odbywałem miesięczną praktykę w jednym z lokalnych internetowych serwisów informacyjnych. Serwis podzielony był (i dalej jest) na różne sekcje tematyczne, a jednym z pierwszych naszych zadań (byłem tam wraz z kilkoma koleżankami z roku) było określenie, w ramach której z nich chcielibyśmy przygotowywać swoje teksty.

Ja zaklepałem sobie sport, ktoś inny aktualne wydarzenia w mieście. Była też koleżanka, która chciała pisać o kulturze. O wystawach, spektaklach teatralnych, spotkaniach autorskich etc. Opiekun praktyk stwierdził, że spoko, czemu nie, ale zanim zacznie to robić, on pokaże nam wszystkim, jakie tematy w pierwszej kolejności generują ruch na ich stronie.

Trochę nas to zmroziło

Zapowiedzi wystaw malarskich, spotkań z autorami książek, relacje z imprez Kół Gospodyń Wiejskich… jeśli któryś z tych tekstów wypracował łącznie 100 odsłon, był uważany za udany.

Natomiast prawdziwą furorę robiły newsy o tym, że ktoś kogoś zabił, zgwałcił, przetrzymywał, znęcał się. Im więcej szczegółów, tym więcej odsłon. Obecność w tekście dziecka, w charakterze ofiary, z miejsca podbijała widoczność o kilka tysięcy wejść, prowokując przy okazji ostrą dyskusję w komentarzach. Niemałą popularnością cieszyły się również newsy o dziwnych, „zabawnych”, ale i tragicznych w skutkach wyczynach osób będących pod wpływem alkoholu bądź narkotyków.

Dlaczego w ogóle o tym wspominam?

W kontekście eventów freakfightowych często pada zarzut, iż są promocją patologii. Nie dlatego, że rzecz sprowadza się do fizycznej przemocy pod przykrywką sportów walki, ale z tego względu, że obsada walk obejmuje także tak zwanych „patostreamerów”, czyli osoby, znane z tego, że ich internetowa twórczość sprowadza się do zachowań patologicznych, np. przemocy fizycznej, psychicznej, a czasem nawet seksualnej, wypijania morza alkoholu, wymiotowania, sikania do wiadra etc.

Raczej każdy, kogo zapytać o ocenę patoconentu, stwierdzi, że zjawisko jest szkodliwe, a twórców należy posyłać za kraty jak przestępców, którymi w gruncie rzeczy są. Sęk w tym, że taka konformistyczna odpowiedź często kłóci się z tym, co dyktuje nam nasza pierwotna natura.

Policjant z lizakiem

Patologii nie trzeba promować, by była dla nas pociągająca

Nawet jeśli na Waszym tinderowym profilu jako zainteresowania wpisujecie książki Prousta, Kafki czy Nabokova, po kryjomu zapewne zauważalną część wolnego czasu spędzacie na konsumpcji treści powszechnie uważanych za patologiczne, trochę się przed sobą wstydząc, a trochę ciesząc, że nowe technologie dają Wam możliwości „ukrywania” się przed wzrokiem innych.

Oficjalnie mało kto zagląda na strony z treściami pornograficznymi. Szczególnie trudno się przyznać tym, którzy mają nad głową bicz w postaci religii, pozycji w hierarchii społecznej i zawodowej, przywiązania do norm moralnych, którym nie mogą sprostać, ale się tego wstydzą lub są wyrachowanymi hipokrytami etc.

Inny przykład: gdy w sieci pojawia się informacja o wycieku sekstaśmy albo nagich zdjęć kolejnego celebryty, w komentarzach nie może zabraknąć osób, które, zasłaniając się pseudonimem, proszą o link, żeby sobie pooglądać.

Nie wiem, jak jest obecnie, ale kiedyś latały po sieci filmy z egzekucji dokonywanych przez terrorystów z Państwa Islamskiego. Straszne to były demonstracje okrucieństwa, a przy okazji naturalistyczne „lekcje anatomii”, które ryły w mózgu obrazy nie do zatarcia. Mimo to ludzie wciskali „play”. Po to, żeby zaraz potem zakryć oczy dłońmi, żeby zwymiotować z obrzydzenia i strachu, żeby się rozpłakać, żeby poudawać obojętność przed siedzącymi obok kolegami.

Niby wstrętna rzecz, ale emocje, jakie wywoływała, dawały pewien rodzaj perwersyjnej satysfakcji.

Aby jednak nie iść w skrajność, skierujmy się w stronę patologii w wersji „light”. Swego czasu olbrzymią popularnością cieszył się dokumentalny serial telewizyjny o wdzięcznym tytule „Chłopaki do wzięcia”. Formuła była prosta: znaleźć nieporadnego życiowo kawalera, najlepiej z listy podopiecznych MOPS-ów i GOPS-ów, niewyedukowanego, mieszkającego w starym, zaniedbanym domu rodem z wczesnego PRL-u, z problemami alkoholowymi, średnim zapałem do pracy zarobkowej i trudnościami ze złożeniem poprawnego gramatycznie zdania.

Nie chcę się teraz rozwodzić nad tym, jak wielką krzywdę twórcy programu wyrządzali uczestnikom, ukazując ich próby poszukiwania szczęścia w taki, a nie inny sposób. Fakt jest jednak taki, że „Chłopaki do wzięcia” to dziś serial kultowy, skarbnica memów i powiedzonek, które przenikły do codziennego języka Polaków („legancko”, „koniec miłości, majtki na dupę”, „Ryszard, ty draniu, oddaj rower” itd.; lista szlagierów jest długa). Niestety w programie, który przecież był nadawany na dostępnym dla wszystkich kanale telewizyjnym, nie brakowało eksponowania patologicznych wybryków uczestników.

Swoją drogą, zastanawialiście się nad tym, jak wiele osób, które dziś wieszczą upadek ludzkości z uwagi na rosnącą popularność gali freakfightowych, 20 lat temu entuzjazmowało się „Big Brotherem” i innymi reality show, wypraszając u rodziców wyjście do kina na „Gulczas, a jak myślisz?”?

Ktoś odpowie, że to co innego, ale tam również nie brakowało ekscesów, które z pełną odpowiedzialnością moglibyśmy dziś nazwać „patologicznymi”.

Zresztą, czy na ten przymiotnik nie zasługuje już sama idea zamknięcia ludzi w domu pełnym kamer i śledzenie ich nawet wtedy, gdy biorą prysznic lub uprawiają seks?

Czy tak nie robią przypadkiem psychopaci?

kamera zbieranie danych internet rzeczy inwigilacja

Obecność patologii w mainstreamie można łatwo wyjaśnić

W kreskówkach, szczególnie tych starszych, sumienie często obrazowane jest przy użyciu szepczących do ucha miniaturowych: diabła i anioła. I teraz wyobraźcie sobie taką sytuację: życie Was nie rozpieszcza. Praca za marne wynagrodzenie ledwo pozwala na spłacenie wszystkich rachunków. A przecież trzeba coś zjeść, ubrać się, kupić grę na Switcha za 300 zł. Ostatnią randkę zaliczyliście kilka miesięcy temu; poszła na tyle wspaniale, że kolejnej nie było. Widmo zbliżającej się trzydziestki nie pomaga, jedynie wzmaga presję rodziców, którzy nie przestają pytać, kiedy przedstawicie im „narzeczonego” lub „narzeczoną”.

Mały diabełek z widłami w dłoniach szepcze do ucha, że szału nie ma z takim życiem.

Na szczęście jest anioł, który podpowiada: „no, odpal tego streama, zobacz, co dziś odwali”. Robicie to więc, na ekranie jakiś wykolejeniec robi kupę do wiadra, częstuje matkę wiązanką bluzgów, napoczyna kolejną flaszkę wódki, a piszące w komentarzach 14-latki namawia do tego, by wysyłały mu swoje nagie zdjęcia.

W tym momencie następuje oświecenie – uświadamiacie sobie, że jest ktoś, od kogo jesteście lepsi. Że jeśli jest jakieś dno, na którym człowiek może wylądować, wciąż macie do niego daleko. Nagle niebo nad Waszą głową, przed chwilą jeszcze zachmurzone i pełne rosyjskich myśliwców, zaczyna przepuszczać ożywcze promienie słońca.

Anegdotka: mam w swoim otoczeniu osobę, po pięćdziesiątce, która dowiedziawszy się o czymś takim, jak patostreamy, stwierdziła, że to chore, że nie rozumie, dlaczego ludzie to oglądają i w ogóle „państwo powinno się za to zabrać”. I cóż, trudno się nie zgodzić, że mimo naturalnej ludzkiej ciekawości takimi zjawiskami, nie powinniśmy ich normalizować. Sęk w tym, że ta sama osoba, która nie rozumie, co przyciąga widownię patostreamów, jest nałogowym widzem „Sprawy dla Reportera”, gdzie – mimo nieporównywalnie „lżejszej” formy – mechanizm dowartościowywania się jest dokładnie taki sam.

Kolejna rzecz – możemy się tego wstydzić, ale są momenty, gdy bezwarunkowy odruch śmiechu wygrywa z naszą przyzwoitością. Innymi słowy, tego typu treści znajdują odbiorców, dla których są zabawne. A już w ogóle śmiesznie jest, gdy ten czy inny patus, w zamian za kilka złotych z donejtów, zrealizuje głupotę, którą wymyśliliście dla niego osobiście.

A skoro możemy kreować w jakimś stopniu te spektakle żenady, dochodzi kolejny aspekt, czyli poczucie władzy. Przelewacie streamerowi, dajmy na to, 20 zł, co według ustalonego przez niego cennika daje Wam to prawo do wybrania, jaki sposób ma się upokorzyć. Takie poczucie sprawczości niewątpliwie pozwala poczuć się lepiej, a nawet, na dłuższą metę, uzależniać. 

Brzmi to trochę jak „współudział” i tak chyba trzeba na to patrzeć. Niestety to za mało, by zniechęcić ludzi do „mecenasowania” patostreamerom, szczególnie że presja nakręconej widowni stanowi dodatkowy motywator do prowokowania zachowań ekstremalnych.

pijany łysol śpi

Freak Fight i upadek społeczeństwa? Raczej trafne i szczere zdiagnozowanie jego potrzeb

Gale MMA, na których leją się ze sobą mniej lub bardziej znani celebryci, w tym także ci z przedrostkiem „pato”, są kolejnym już wcieleniem archetypu, który, jako ludzkość, kultywujemy i rozwijamy od tysięcy lat. Ich rosnąca popularność, widoczna np. w coraz liczniej pojawiających się organizacjach, nie jest dziełem przypadku. Dlaczego?

Bo to podaż, która w sposób wyczerpujący zaspokaja popyt na naturalne, charakterystyczne dla naszego gatunku, pragnienia i potrzeb. Lubimy brutalne widowiska, pociąga nas patologia i mocne wrażenia przyjmowane w końskich dawkach. Mamy wyraziste, sprecyzowane poglądy i szukamy ich potwierdzenia wszędzie, gdzie się da, nawet w oktagonie, gdzie lewaki trzymają kciuki za to, by oklep dostał Kossakowski, podczas gry prawaki chcą widzieć znokautowanego Kapelę. Technika, sportowy poziom – to nie ma znaczenia. Gdy „mój” naparza „twojego”, to tak, jakby Zandberg wygrywał wybory prezydenckie z Korwinem. Albo na odwrót.

Jakkolwiek głupio to brzmi, tego typu rozrywka jest ewenementem także z innego powodu. Mieliśmy ją na wyciągnięcie ręki od dawna, przy rodzinnych stołach po cichu nawet się jej domagaliśmy, gdy wąsaty wujek stwierdzał z pełną powagą, że „daliby sobie ten Tusk z Kaczyńskim po razie i byłby spokój”.

Sęk w tym, że nikt wcześniej nie wypowiedział tego na głos, o planach realizacji nawet nie wspominając. Bo wyśmieją, bo nie wypada, bo opór opinii publicznej, bo to zbyt ryzykowne. W końcu jednak ktoś się odważył, trafnie zdiagnozował świadome i podświadome potrzeby konsumentów i zagrał kartą, która przyniosła mu sukces.

Dotychczas celebryckie dramy, jeśli się pojawiały, były wyjaśniane lub nie na YouTubie czy innej platformie. Co złego jest w tym, by przenieść je na ring albo do oktagonu? Nikt nikogo przecież nie zmusza, każdy indywidualnie negocjuje z włodarzami swój udział, walki mają charakter sportu amatorskiego, z jasno określonymi zasadami, sędzią, medykami i zapleczem potrzebnym do tego, aby cały proceder ucywilizować.

klatka tło

Problemem jest obsada i hojne opłacanie patostreamerów? Cóż, lepiej, żeby zarabiali w ten sposób, niż robiąc salonowe ogniska przed kamerą i pokazując widzom pryszczate pośladki.

Nieletnia publika? Jako ojciec dwójki dzieci sam chciałbym, by za autorytety obrali sobie, no nie wiem, cenionych pisarzy, a nie patostreamerów. Niemniej jeśli pójdzie coś nie po mojej myśli, nie będę zakładać kłódki, bo to bez sensu. Lepszym rozwiązaniem jawi mi się edukowanie i wspólne ustalanie granicy między rozrywką a wzorcami do odtworzenia w realnym życiu.

Zakończę dokładnie tak, jak zacząłem.

Nie oglądam pojedynków freak fightowych. Być może dlatego, że jestem za stary, być może dlatego, że nie czuję żadnego sentymentalnego związku z uczestnikami (za pojedynek George’a R.R. Martina z Andrzejem Sapkowskim zapłaciłbym każde pieniądze).

Jednocześnie nie potępiam w żaden sposób organizowania tego typu eventów, bo absolutnie nie widzę w nich nic zasługującego na potępienie. Szanuję natomiast, bo z biznesowego punktu widzenia ktoś wyhodował sobie kurę znoszącą złote jajka.

Wreszcie bronię, bo walkę z wiatrakami, nawet jeśli kładą cień na moje domostwo, uważam za stratę czasu.