Nawet wergencja mocy tego nie ratuje – analiza serialu Gwiezdne wojny: Akolita

Kocham Gwiezdne wojny i obecne problemy franczyzy dotykają mnie osobiście. Zwłaszcza odwieczna wojna wewnątrz fandomu, która nie prowadzi do niczego dobrego. Przeciąganie liny w temacie „dobry lub zły Disney” zabija wszelką dyskusję i zamiast analizować, wolimy się obrzucać błotem. Dlatego postanowiłem usiąść do Gwiezdne wojny: Akolita bez zbędnych emocji niczym prawdziwy Jedi i na spokojnie ocenić serial całościowo. Gotowi?

Za nami finał Gwiezdne wojny: Akolita. Serial nabuzował wszystkich dookoła – zarówno tych, którym się podobał, jak i jego zagorzałych krytyków. Przyjrzyjmy się jednak skąd tak emocjonalne podejście oraz oceńmy, jakim serialem faktycznie jest Akolita. Na początek zerknijmy za kulisy, aby uświadomić sobie, skąd wzięło się tyle negatywnych emocji wobec tego serialu i to jeszcze przed premierą. 

 

Star Wars: Acolyte – otoczka wokół serialu

Gwiezdne wojny są na tyle mocną franczyzą i na tyle ważną w świecie popkulturowym, że przy okazji każdego serialu/filmu/gry buzują emocje. Nie inaczej było w przypadku Gwiezdne wojny: Akolita. Najwięcej do pieca krytyków dorzuciły – i to jeszcze przed premierą – wywiady z udziałem obsady oraz showrunnerów.

Jak niewinny żart zamienił się w obrazę majestatu

W trakcie rozmowy z dziennikarzem The Wrap showrunnerka Leslye Headland nazwała Star Wars: Acolyte „najbardziej gejowskimi Gwiezdnymi wojnami”, a główna aktorka Amandla Stenberg wcielająca się w role bliźniaczek Oshy i Mae dorzuciła od siebie, że w jej świecie „wszyscy nerdzi są gejami”.

Spora część fandomu odebrała to nie jako luźne żarty, ale jako wyśmiewanie się z całego uniwersum oraz z jego fandomu. A postaci LGBT+ nie brakowało w Gwiezdnych wojnach i fanom nigdy one nie przeszkadzały. Pojawiły się także głosy krytyki, że showrunnerka kładzie duży nacisk na aspekty społeczne swojego serialu, a nie na kwestie scenariusza czy dobrze napisanych postaci.

Anakin zniszczył Gwiazdę Śmierci

Z kolei wisienką na torcie jest wypowiedź aktora Charliego Barnetta, gdzie wprost mówi, że to Anakin wysadził Gwiazdę Śmierci (wypowiedź pada w 1 minucie i 30 sekundzie materiału). Jednocześnie aktor wcielający się w Yorda Fandara, po pechowym stwierdzeniu brnął dalej w narrację, że „w Gwiezdnych wojnach nie ma dobra i zła”, bo w końcu „Anakin” zabił miliony ludzi, gdy zniszczył wspomnianą stację kosmiczną.

To także zirytowało fanów, bo sam ojciec całego uniwersum George Lucas podkreślał w licznych wywiadach, że w gruncie rzeczy jest to prostolinijna opowieść o „tych dobrych i złych”, a próby tworzenia innej narracji są niezgodne z jego oryginalnym zamysłem. A to tylko jedna z kilku takich wtop ludzi związanych z serialem.

Takie mniejsze bądź większe wpadki niestety doprowadziły do tego, że serial już przed premierą w oczach wielu fanów był spalony. Oczywiście są to tylko detale, rzeczy, na które naprawdę można byłoby przymknąć oczy.

Problem jest jednak taki, że w trakcie Star Wars Celebration Europe 2023 Leslye Headland opowiadając o Akolicie, zadeklarowała „miłość do franczyzy” i ze łzami w oczach powiedziała, że „Gwiezdne wojny uratowały jej życie”. Dla fanów ta wypowiedź jest pokazem hipokryzji oraz „korporacyjnej gatki”, bo jak pokazuje poziom serialu, tego emocjonalnego zaangażowania nie widać na ekranie. 

Jak ci się nie podoba, to jesteś rasistą?

Kolejną cegiełkę do tej całej afery dołożyła także główna aktorka wcielająca się w rolę bliźniaczek. Po fali krytyki oraz zupełnie niepotrzebnego hejtu już po premierze pierwszych odcinków serialu Stenberg nagrała piosenkę Discourse (która powstała w 72 godziny pod wpływem inspiracji), w której odpowiada na zarzuty fanów.

I trudno nie zgodzić się z aktorką, że nienawiść wobec aktorów, którzy tylko wykonują swoją pracę, jest totalnie nie na miejscu. Wielu fanów jednak dostrzegło w piosence próbę zamaskowania wielu miernych aspektów serialu i zrzucenia wszelkiej krytyki na „toksyczność fandomu”. Nie obyło się także przytyków pod adresem słowa „woke”, które ostatnio jest bardzo modne w kontekście popkultury.

Gwiezdne Wojny: Akolita nie jest złym serialem… jest pozbawiony swojego pierwiastka

Odetnijmy się jednak grubą kreską od afer lub kwestii emocjonalnych wokół osób tworzących Akolitę i skupmy się wyłącznie na serialu. Skracając całą moją wypowiedź, można trafnie podsumować, że Star Wars: Acolyte jest produkcją totalnie nijaką, pozbawioną swojego pierwiastka, który mógłby go wyróżnić. 

Gdyby nie fakt, że Leslye Headland miała na tę produkcję ponad 180 mln dolarów (2 razy więcej niż budżet Kenobiego), to można byłoby uznać, że jest to serial początkującej showrunnerki. I patrząc na jej dorobek (Russian Doll, Wieczór Panieński, Sypiając z innymi) naprawdę ciężko się nie złapać za głowę, dlaczego została wyznaczona do tego projektu.

Rozłóżmy serial na czynniki pierwsze, aby lepiej zobrazować jego problemy. I w tym miejscu zaczynają się także spoilery, więc nie mówcie, że nie ostrzegałem.

Scenografia bez polotu i nudna praca kamery

Wydawałoby się, że mając do dyspozycji tak spory budżet, scenarzyści nieco zaszaleją. Wyszło mocno nijako – czy to świątynia Jedi, czy lesiste miejscówki wyglądają nieźle, ale przy dokładniejszym przyjrzeniu się, wieje sztucznością. Wszystko rozgrywa się na przygotowanych planach, gdzie każdy element został ułożony zgodnie z odgórną wizją. Albo jest zbyt czysto, albo zbyt brudno. 

W przypadku lokacji wieje nudą — mamy standardowy las, gdzie bohaterowie kogoś szukają (i oczywiście bezproblemowo się w nim odnajdują), jakieś miasto, gdzie zawiązuje się akcja czy starą fortecę, która została porzucona wiele lat wcześniej. Czyli nic, czego nie widzieliśmy w innych filmach czy serialach z Gwiezdnych wojen

Rozbrajająca okazała się także niekonsekwencja zastosowania pewnych scenerii. Osha, która rozbiła się na lodowej planecie, nie odczuwa niskiej temperatury, tak jakby śnieg miał być tylko dodatkiem do całej sceny. Żeby jeszcze bardziej podkręcić brak znaczenia wszechobecnego zimna, bohaterka na widok statku, wybiega w zamieć śnieżną, tylko po to, aby zgubić się w jaskiniach i zostać uratowana przez dawnego mistrza. 

Innym razem Jedi lądują na lesistej planecie i wiedzą o niej tyle, że… jest niebezpieczna. Dlatego bez żadnego przygotowania zagłębiają się w nieznany sobie las. Mistrzostwem jest jednak pełnowymiarowy pożar z 3. odcinka, gdy forteca zbudowana głównie z kamienia, zajęła się ogniem w ciągu kilku chwil.

Źródło: starwars.com

Za co warto pochwalić scenografię, to jest ona pełna detali. Widać to zwłaszcza po wnętrzach statków, gdzie rozmieszczono elementy ekwipunku oraz urządzenia diagnostyczne czy w sklepie Qimira, pełnego różnych specyfików, buteleczek czy narzędzi do przygotowywania mikstur. Z kolei kreacje postaci wyglądają całkiem nieźle. W pamięć zapadł mi zwłaszcza wygląd matki Aniseyi za sprawą fryzury oraz biżuterii.

Szkoda, że tak wysoki poziom nie jest utrzymywany cały czas – przykładowo mamy mistrzynię Rwoh z rasy Mirialan, która prezentuje poziom taniego cosplay’u – łysa głowa z drobnymi tatuażami, skóra pomalowana na zielono i szaty Jedi. Jej rasa znana jest z charakterystycznych nakryć głowy, które nosiła, chociażby Luminara Unduli. Brak tego elementu jeszcze mocniej podkreśla nijakość Rwoh. Już nie mówiąc o aktorstwie, ale na to przyjdzie odpowiednia pora.

W przypadku pracy kamery mamy typowe schematy – operatorzy nie próbowali w żaden sposób wyjść poza ich ramy. Szkoda, bo sceny walki mogłyby zostać fajnie urozmaicone większą chaotycznością obrazu. Co prawda co nieco próbowano z tym coś zrobić przy okazji finalnego pojedynku Qimira z Solem, ale ostatecznie postawiono na bezpieczne, czyste ujęcia. 

Pozostając w temacie oprawy serialu – w Akolicie zastosowano klasyczne przejścia pomiędzy scenami, znane z oryginalnych filmów czy seriali Gwiezdnych wojen. To mały smaczek i oczko do fanów, jeden z niewielu elementów, który sprawił, że uśmiechnąłem się raz czy dwa w trakcie seansu.

Gra aktorska na poziomie Jar Jar Binksa

Z aktorów najbardziej błyszczy na ekranie Lee Jung-jae wcielający się w rolę mistrza Sola. Aktor na potrzeby roli nauczył się płynnego angielskiego, aby móc zagrać w tym serialu. Sam określa się także jako fan Gwiezdnych wojen. Ekspresja twarzą, mowa ciała oraz sposób, w jaki reaguje. Widać tutaj ogromną chęć nie tylko dania z siebie wszystkiego nie tylko fizycznie, ale pokazania, że naprawdę zaangażował się emocjonalnie w odgrywaną rolę. 

Innym promyczkiem światła (w sumie raczej mroku), jest Manny Jacinto wcielający się w rolę Qimira, okrzyknięty przez fanów mianem Darth Smile’a (przez hełm), gdy ujawnia się jako mistrz Mae. Jego kreacja byłego Jedi, który poznał Ciemną Stronę Mocy i chce żyć po swojemu, jest całkiem przekonująca. Pokazał także niezłe umiejętności szermiercze, likwidując w 5. odcinku cały oddział Jedi, jednocześnie wykorzystując właściwości metalu cortosis (zakłócanie działania mieczy świetlnych), który po raz pierwszy zagościł na ekranie. 

Źródło: starwars.com

Na wspomnienie zasługuje jeszcze Carrie-Anne Moss w roli mistrzyni Indary, która całkiem nieźle weszła w rolę doświadczonej Jedi, ale niestety ginie w 1. odcinku… Na szczęście pojawia się w epizodach, gdzie ujawnia się szczegóły przeszłości głównych bohaterek, przez co dostaje jeszcze trochę czasu antenowego. Szkoda, że pochlebnych słów nie można już powiedzieć o reszcie obsady.

Praktycznie każdy gra tam do bólu „poprawnie”, wcielając się w rolę i nie próbując wyjść poza typowe schematy. Zdecydowanie najgorzej wypada Amandla Stenberg w roli Mae oraz Oshy. Jej kreacja dwóch głównych postaci, na których oparta jest cała historia, jest bardzo miałka, pozbawiona czegokolwiek, aby widz chciał sympatyzować bądź antagonizować którąś z sióstr-bliźniaczek. Do bólu gra po „sznurku” a jej ekspresja emocjonalna jest bardzo prosta. A przecież powinna być motorem napędowym całej opowieści i przyciągać widza właśnie swoimi bohaterkami.

Największy poziom drewnianego aktorstwa reprezentuje jednak Rebecca Henderson jako Mistrzyni Rwoh. Dosłownie jej postać pojawia się na ekranie, rzuca swoją kwestię totalnie beznamiętnie i znika. Przedłużające się sceny z jej udziałem powodowały, że momentami mi się usypiało…

Fabuła pisana na kolanie i bez pomysłu

W zamyśle historia jest prosta – mamy morderstwo, trzeba znaleźć winnego. W praktyce dostajemy wybitnie nierówną historię, gdzie mieliśmy poznać „potężnych Jedi” z ery Wysokiej Republiki. Zamiast tego dostajemy łamagi, które posyłają kobietę oskarżoną o likwidację mistrzyni Jedi w statku pilotowanym wyłącznie przez droidy (niespodzianka, potencjalna przestępczyni ucieka). Innym razem obrońcy Republiki szukają Wergencji Mocy (silne skupisko energii, pozwalające przywracać m.in. kreować życie) na planecie za pomocą wykrywacza metali. Niestety to jednak nie takie głupotki, a cała konstrukcja opowieści jest problemem. 

Już pierwszy odcinek rujnuje całą zabawę – wówczas wyłożona zostaje kawa na ławę, bowiem dowiadujemy się, że Osha ma siostrę bliźniaczkę, która to stoi za zabójstwami. Intryga, która miała nas porwać, zostaje ujawniona tylko po to, aby rozwlekać się przez kolejne odcinki, rzucające nam niewielkie fragmenty, dopełniające całość fabuły. I zamiast być to porywającym doświadczeniem (był tu potencjał, chociażby na motywy detektywistyczne), jest to finalnie bardzo nużące. 

Zwłaszcza że zawiązywanie akcji nie jest najmocniejszą stroną Star Wars: Acolyte. Mamy tutaj masę miałkich dialogów, dziwnych i do tego bezsensownych rozważań filozoficznych (rozmowa Mae z Qimirem w 2. odcinku to mistrzowski pokaz leniwego pisarstwa).

Źródło: starwars.com

Paradoksalnie najlepiej wspominam odcinki, gdzie ujawniano przeszłość Oshy oraz Mae (3 oraz 7 odcinek) oraz jak doszło do pożaru kamiennej fortecy i śmierci sióstr nici. Przynajmniej tam starano się wykreować w miarę spójną opowieść, bez zbędnych wypełniaczy czy dodatkowych postaci, niepotrzebnie pojawiających się na ekranie.  

Niestety Gwiezdne wojny: Akolita przez całe 8 odcinków nie potrafi zainteresować widza na tyle, aby chciał polubić jakąkolwiek postać. Finał to typowe „wyznanie win” i pokaz, w jaki sposób nie domykać historii. Sol nagle dostaje obsesji na punkcje wergencji, więc wszyscy bohaterowie wracają – a jakże można było się spodziewać – na rodzinną planetę Oshy i Mae. Co prawda dostajemy całkiem niezłą walkę na miecze świetlne, ale pojedynek na poziomie Mrocznego Widma to zdecydowanie nie jest. 

Narracja pełna psuedofilozofii i głupotek

Fabuła byłaby naprawdę zjadliwa, jeśli postawiono by na prostolinijność opowieści, czyli „my dobrzy, oni źli”. Niestety Headland chciała stworzyć opowieść o odcieniach moralności, ale ta próba Mocy okazała się dla niej zbyt trudna. Zwłaszcza że nie brakuje tutaj dennych haseł pseudofilozoficznych o tym, że „akolita zabija bez broni” czy oskarżania Jedi, że ci „zboczyli ze ścieżki” i są politycznymi policjantami, którzy chcą kontrolować wszystkich, którzy władają Mocą. 

Do tego wyżsi rangą rycerze prowadzą własne gierki, bo przecież przez całe 8 odcinków Rada Jedi nie wie o całej aferze z Oshą oraz Mae. I znów mamy leniwe pisarstwo – fabuła w żaden sposób nie tłumaczy, dlaczego organ kontrolujący cały Zakon nie wie o śmierci aż 3 mistrzów Jedi oraz kilkudziesięciu rycerzy, które następują w ciągu całej opowieści. 

Nieumiejętnie poprowadzono także back-story głównych bohaterek i niepotrzebnie wprowadzono motyw ich poczęcia z udziałem Mocy. Puryści, przykro mi to mówić, ale ten motyw jest jak najbardziej zgodny z całym lore – Moc może tworzyć życie, o czym przecież opowiada „Tragedia Dartha Plagueisa Mądrego”. Z kolei sama Headland w jednym z wywiadów zadeklarowała, że bliźniaczki, nawet łącząc swoje umiejętności, nie mogłyby równać się Anakinowi. 

Super, ale i tak próba „zamieszania w uniwersum” poprzez taki zabieg wyszła w najlepszym wypadku słabo. Można było to zrobić zdecydowanie lepiej, bądź postawić na klasyczny motyw z sierotami, przygarniętymi przez dobrotliwe wiedźmy. Wiem, że byłby to odgrzewany kotlet, ale w tym uniwersum nie raz, nie dwa to takie właśnie osoby wpływały na losy galaktyki.

Źródło: starwars.com

Samo rozwiązanie kwestii sióstr nici w 7. odcinku pozostawiło mi więcej pytań niż odpowiedzi, chociaż był to bodajże najlepszy epizod z całego serialu. Fanatyzm Sola względem Oshy jest totalnie pozbawiony sensu (bo on czuje, że musi mieć ją jako padawankę i koniec), podobnie jak zlikwidowanie całego plemienia za pośrednictwem… w sumie nie dowiadujemy się czego. Indara uwalnia Kelnacca spod ich mocy, ale najwyraźniej robi to z taką siłą, że przy okazji likwiduje całe plemię. To się nazywa dopiero potęga w Mocy! 

Muszę jednak oddać na plus, że cały tragizm Oshy i Mae to zbieg nieszczęśliwych okoliczności oraz niedopowiedzeń. Był tutaj wielki potencjał na naprawdę dobrze napisaną historię, która w logiczny sposób rzutowałaby na motywacje obu sióstr. Zabrakło albo chęci, albo umiejętności.

Warto jednak mieć na uwadze, że nawet dzieła spod ręki George’a Lucasa nie uniknęły różnych głupotek fabularnych. Tyle że miały naprawdę dobrze napisane historie oraz świetnych bohaterów. Niestety Akolita nie posiada żadnego z tych elementów, przez co wszelkie głupotki są jeszcze bardziej widoczne.

Źródło: starwars.com

Podsumowanie – czy warto szaleć aż tak z powodu Gwiezdne wojny: Akolita?

Jako fani mamy pełne prawo wyrażać swoje niezadowolenie oraz mówić głośno, że coś się nam nie podoba. Nie daje to jednak mandatu do nakręcania spirali nienawiści względem osób, które są powiązane z nielubianymi produktami ukochanej franczyzy. 

Niestety aktorzy i twórcy Gwiezdne wojny: Akolita, zamiast posypać głowy popiołem i stwierdzić wprost, że „coś nie pykło”, idą w zaparte w narrację, że „toksyczni fani nie rozumieją zamysłu tego serialu” albo że „nienawidzą silnych kobiecych postaci”. Próżno się zatem dziwić, dlaczego Akolita wywołuje tak niezdrowe emocje.

Moim zdaniem jeśli już chcemy dołączać do dyskusji na temat konkretnego dzieła popkultury, to warto je znać. Ja obejrzałem Akolitę i nie będę kłamać – nie podobało mi się, ale znając serial, wiem, jakie są słabe strony całego show, a nawet jestem w stanie wskazać kilka niezłych elementów. 

Finalnie Star Wars: Acolyte to serial mocno średni. Momentami jest słaby, a czasami potrafi na kilka minut przyciągnąć uwagę widza czymś ciekawym. Niestety potem powraca nijakość całości i gdy już myślimy, że będzie coś fajnego, wątek znika z ekranu. Zastanawiam się, czy zostanie w jego przypadku zastosowany manewr literacki – wszelkie głupoty zostaną wytłumaczone za pośrednictwem książek czy komiksów, jak miało to miejsce w przypadku trylogii Disneya.

Zaburzenia w mocy wyczuwam. Przyszłość niepewna jest

Najgorsze jest to, że zamieszanie wokół serialu nie pomoże w przyszłości franczyzy. Disney najwyraźniej nie ma pomysłu co zrobić z gorącym ziemniakiem, jakim jest marka warta grube miliardy. Na horyzoncie nie widać niczego, co mogłoby przywrócić wiarę w scenarzystów oraz showrunnerów Gwiezdnych wojen. Ostatni sezon Mandalorianina został przyjęty chłodno, a zapowiedziane filmy powstają (podobno), ale żaden nie zapowiada się jakoś ciekawie. 

Czy zatem nadchodzi zmierzch opowieści z bardzo odległej Galaktyki? Miejmy nadzieję, że nie, a ludzie odpowiedzialni za kolejne produkcje zaczną odrobinę słuchać fanów, a nie oskarżać ich o toksyczność. W pełni się zgadzam, że kwestia hejtu powinna być poruszana, ale nie każda krytyka z miejsca jest hejtem. 

Koniecznie dajcie znać, co wy sądzicie o Gwiezdne wojny: Akolita. Może się ze mną zgadzacie, a może uważacie serial za naprawdę udany? Jeśli tak, to wskażcie najmocniejsze elementy, które zapadły wam w pamięci. 

Poznaj ofertę gadżetów z Gwiezdnych Wojen w sklepie x-kom