Tak czy inaczej, fani wydają się odrobinę podzieleni. Jedni nie widzą nic złego w stylistycznej i gameplayowej wtórności Tears of the Kingdom. Ba, postrzegają ją nawet jako atut i gwarancję „doskoczenia” do poprzeczki, którą wyznaczyło Breath of the Wild, a więc jedna z najlepszych gier w historii branży.
Inni jednak zwracają uwagę, że mamy 2023 rok, a na materiałach od Nintendo nowa Zelda sprawia wrażenie klona gry z roku 2017. Klona, za którego trzeba zapłacić niemalże 300 złotych. Co złośliwsi twierdzą nawet, że kupując Tears of the Kingdom, kupujemy DLC w cenie pełnoprawnej produkcji.
Ja sam okopuję się raczej w pierwszym obozie. Dla mnie formuła Breath of the Wild była na tyle innowacyjna, dopracowana i uniwersalna, że usprawnienia kontynuacji mogłyby się sprowadzać wyłącznie do nowej linii fabularnej i kilku nowych mechanik.
Inna rzecz, że BotW – mimo że było tytułem startowym Switcha – do tej pory wydaje mi się szczytem możliwości technologicznych konsoli Nintendo. Podejrzewam, że w kontekście sequela margines usprawnień jest bardzo wąski. Być może nawet żadnego nie ma.
Poza tym nowy trailer The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom nie zdradza jakoś szczególnie wiele informacji na temat tego, jak gra będzie się sytuować w porównaniu z poprzednią częścią. Te dopiero przed nami, co swoją drogą jest dość dziwne, gdy weźmie się pod uwagę, że premiera gry już za trzy miesiące.