Gra o dron i inne świadectwa komercyjnej ekspansji bezzałogowców
Kiedyś służyły przede wszystkim do realizacji celów wojskowych, dziś znakomicie odnajdują się w zastosowaniach czysto „cywilnych”. Z lekkością i zadziwiającą swobodą wzleciały na najróżniejsze gałęzie przemysłu, stając się użytecznym narzędziem podczas pracy, gadżetem o charakterze rozrywkowym, ale też wygodnym i skutecznym akcesorium do szpiegowania.
Świeży przykład: w trakcie zdjęć do ostatniego sezonu „Gry o Tron” na planach zdjęciowych ekipa techniczna korzystała z urządzenia zwanego pieszczotliwie „zabójcą dronów”. Jak powszechnie wiadomo, fabuła serialu była strzeżona nie mniej pieczołowicie niż algorytmy Google. Wystarczy wspomnieć, że twórcy posuwali się do przedsięwzięć tak karkołomnych, jak kręcenie fejkowych scen, mających zmylić potencjalnych szpiegów fabularnych. Ten oraz pozostałe „środki ostrożności” wymusiły na twórcach poniekąd właśnie drony, których podczas kręcenia pojawiało się w okolicach planu na pęczki.
„Zabójca dronów” nie był więc fanaberią, ale koniecznością. Jego działanie sprowadzało się do wytwarzania pola elektromagnetycznego, które neutralizowało i strącało znajdujące się w pobliżu bezzałogowce. Kit Harrington, odtwarzający jedną z głównych ról w serialu, zapewne żałował, że nie ma przy sobie „zabójcy”, gdy któregoś razu wyszedł z łazienki, nagi jak święty turecki, i w oknie naprzeciw dostrzegł latającego, brzęczącego drona.