Google Translator kiedyś i dziś
Tłumacz Google w ciągu kilkunastu lat swojego istnienia ogromnie się rozwinął. Jakiś czas temu przekroczył liczbę stu języków, na które potrafi przełożyć tekst. O ile liczba obsługiwanych języków robi duże wrażenie, na szczególną uwagę zasługuje coraz to bardziej udoskonalana jakość tłumaczonych tekstów. Pisząc o jakości, mam na myśli głównie poprawność gramatyczną, językową czy stylistyczną.
Kiedyś Google Translator przekładał teksty dosłownie, słowo po słowie, a tłumaczenia były pozbawione sensu i logiki. Obecnie narzędzie wykorzystuje metodę „uczenia maszynowego” oraz NMT (Neural Machine Translation), co w dużym uproszczeniu odpowiada za poprawność gramatyczną oraz dopasowanie kontekstu do tłumaczonej wypowiedzi. W ten sposób narzędzie faktycznie uczy się na podstawie tego, co tłumaczą na co dzień użytkownicy. Dzięki temu finalnie możliwe jest uzyskanie coraz lepszych jakościowo tłumaczeń.
Jednak warto dodać, że obecnie ta metoda wykorzystywana jest jedynie przy kilku najbardziej znanych językach świata, a wprowadzanie jej do kolejnych zajmie jeszcze trochę czasu. Tłumaczenie z pendżabskiego na zulu będzie więc nieco bardziej uproszczone niż z angielskiego na hiszpański i warto mieć to na uwadze, jeśli zainteresuje was tłumaczenie z egzotycznego języka. W tym wypadku niestety również polskiego.
Głosowe tłumaczenie jest znacznie gorsze jakościowo niż tłumaczenie skopiowanego tekstu. Translator zaczyna tłumaczyć w połowie zdania, które przerywa i tłumaczy, lub w wypowiedzi po pierwszym przecinku czyli w połowie zdania, Z tego względu przetłumaczone głosowo fragmenty zdań po scaleniu są zupełnie bez sensu. Obecnie nie działa głosowe tłumaczenie całych zdań, chodź nie rozumiem dlaczego skoro tłumaczenie tekstowo wielu zdań jest sprawniejsze
Październik bywał śliczny na Zielonem Wzgórzu. Brzozy stawały się złotożółte, jak światło słoneczne, a klony poza sadem mieniły się w najwspanialszej purpurze. Dzikie wiśnie wzdłuż alei przystroiły się w najcudniejsze ciemno-czerwone i brunatno-zielone odcienie, podczas gdy świeża, powtórna zieleń pokryła łąki i pola.
Ania upajała się bezgranicznie tym przepychem barw, roztaczającym się wokoło niej.
— Ach, Marylo! — zawołała w pewien ranek sobotni, wpadając do mieszkania z pękiem olbrzymich gałęzi — jakże się cieszę, że żyję na świecie, w którym istnieje październik. Jakież to byłoby okropne, gdyby natychmiast po wrześniu następował listopad, czy nie? Proszę spojrzeć na te gałęzie klonu! Czy na ich widok nie doznajemy miłego dreszczu? Idę przystroić niemi mój pokoik.
— Znowu śmieci! — rzekła Maryla, której zmysł estetyczny nie był zbyt rozwinięty. — Stanowczo, Aniu, nagromadzasz zbyt wiele śmieci z pola i z lasu w twoim pokoju. Sypialnie przeznaczone są do spania.
— I do marzeń, Marylo! A marzy się daleko przyjemniej w pokoju pięknie urządzonym. Umieszczę te gałęzie w niebieskim dzbanie i postawię je na moim stoliku.
— Tylko uważaj, abyś nie zasypała liśćmi schodów. Jadę dziś po południu na zebranie w Towarzystwie Opieki nad ubogiemi dziećmi do Carmody i nie powrócę zapewne przed zmrokiem. Przygotujesz wieczerzę dla Mateusza i Jerzego. Nie zapomnij tylko wsypać herbaty do czajnika, zanim nalejesz wodę, tak jakeś to ostatnio uczyniła.
— Tak, wtedy bardzo nieuważnie postąpiłam — odpowiedziała Ania, usprawiedliwiając się. — Lecz było to owego wieczoru, kiedym przemyśliwała nad znalezieniem odpowiedniej nazwy dla Doliny Fjołków i dlatego nie mogłam pamiętać o niczem innem. Mateusz był tak wyrozumiały. Nie gniewał się ani trochę. Sam nasypał herbatę i powiedział, że nie szkodzi, iż poczekamy. Aby mu się czas nie dłużył, podczas gdy czekał na herbatę, opowiadałam mu prześliczną bajkę. Naprawdę prześliczną, Marylo! Zapomniałam, jaki był jej koniec, więc ułożyłam sobi