I cóż dziś mogę powiedzieć… niestety moje (i pewnie nie tylko moje) obawy okazały się uzasadnione. Remastery GTA 3, Vice City i San Andreas trudno rozpatrywać w kategorii udanych. Główną bolączką stanowi płynność działania na każdym wydanym porcie.
Zresztą wymowne jest już to, że remaster takiego 17-letniego San Andreas, który poprawia wiele rzeczy, ale nijak nie wprowadza graficznej rewolucji, ma na konsolach nowej generacji dwa tryby działania: wydajności (60 klatek na sekundę) i jakości (30 klatek na sekundę). Żeby było jeszcze dziwniej, w żadnym trybów gra nie jest w stanie utrzymać stabilnego klatkażu. To żart i to z rodzaju tych mało zabawnych.
I jeśli tak remaster działa na mocarnych Xbox Series X i PS5, a także na pecetach, to sami sobie dopowiedzcie, jak musi wyglądać wersja na Switcha. Tak, zgadliście.
Dodajmy do tego całą masę błędów, także tych, które obecne były w oryginałach (!). Sam, grając w San Andreas, doświadczyłem ich bardzo boleśnie. Choć w gruncie rzeczy bawiłem się nieźle i ignorowałem to, co nie wyszło deweloperom, ale w momencie, kiedy ukończyłem wszystkie mini zadania ze szkoły jazdy, gra zepsuła mi zapis. Co prawda miałem jeszcze kilka innych, ale fakt, że odpalając je, musiałbym się cofnąć o kilka misji wstecz, prawdopodobnie zakończył na jakiś czas mój powrót do Los Santos.
Jest jeszcze kwestia oprawy graficznej. Ta widoczna jest przede wszystkim w otoczeniu gier, efektownych odbiciach, podbitych teksturach… no, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, że wygląda to naprawdę nieźle. Ale i tu znajdziemy sporo błędów. Tekstury drzew widzianych z oddali dziwnie się wyostrzają, nocny deszcz w San Andreas sprawia, że widoczność otoczenia jest zerowa, a długi „zasięg rysowania” obiektów obnaża to, że mapa San Andreas to mała wyspa pośrodku oceanicznego niczego.