Blue Monday i najbardziej depresyjne gry według redaktorów Geeksa

Dziś Blue Monday, trzeci poniedziałek stycznia, który – według wzoru matematycznego – jest najbardziej depresyjnym dniem roku. Z tej okazji przygotowaliśmy dla Was dość nietypowe zestawienie z grami, które dołują, smucą, frustrują i generalnie wprowadzają w emocje o różnych odcieniach szarości.

Cyberpunk 2077, Spec Ops: The Line, The Last of Us, What Remains of Edith Finch

Bartosz Woldański: pierwsza myśl: Cyberpunk 2077 – grając w to, aż prosisz się o depresję z powodu nadmiaru błędów, ale raz, że nie jest to do końca aktualne, a dwa: jednak chciałbym skierować Twój wzrok na gry, które faktycznie wywołują emocje i nie pozostawiają obojętnym. Choć nie znajdziesz tutaj żadnych odkrywczych tytułów, to mam wrażenie, że niektóre z nich są niedocenione albo wręcz zapomniane.

Na pierwszy ogień nie mogłem nie wspomnieć o Spec Ops: The Line. Na pozór kolejna, niczym niewyróżniająca się gra o wojnie, ale ta w przeciwieństwie do chociażby serii Call of Duty skupia się przede wszystkim na jej okrucieństwach. To prawdziwa droga przez piekło, a finał przeżuwa i wypluwa Cię, by ostatecznie zniszczyć Twoją psychikę… Mocne, dosadne, autentyczne.

Spec ops the line

Z kolejnym tytułem mam problem, bo musiałbym sięgać (zbyt) daleko pamięcią, a poza tym najchętniej wypisałbym kilka: małe, okrutnie brzydkie, acz niepozorne To The Moon, ujmujące druzgoczące The Walking Dead (pierwszy sezon) „młodzieżowe” Life is Strange, które uderza mocniej niż niejeden „dorosły” tytuł. BioShock (Infinite), SOMA, Inside, The Last of Us, What Remains of Edith Finch, The Vanishing of Ethan Carter, można długo by tak jeszcze wymieniać.

Zwróciłbym jednak uwagę przede wszystkim na produkcje Fumito Uedy, a więc Shadow of the Colossus i The Last Guardian. Ueda – jak mało który twórca – wie, w jakie struny uderzyć, szczególnie w ostatnich scenach.

serial the last of us hbo

Red Dead Redemption 2, Max Payne 2, FIFA, Hellblade: Senua’s Sacrifice

Łukasz Wrzalik: osobiście dzielę depresyjne gry według dwóch kryteriów. Pierwszym jest historia, którą opowiadają. I tutaj nie mogę nie wspomnieć o Red Dead Redemption 2. Ta gra zostawiła mi sporej wielkości krater w psychice. Historia Arthura Morgana trafiła do mnie na tyle mocno, że przez długi czas po przejściu RDR2 nie byłem w stanie sięgnąć po żadną inną grę. Nawet głupiej FIFY nie potrafiłem włączyć. Po prostu musiałem zrobić sobie kilka tygodni przerwy od grania. Nie ma drugiej tak angażującej historii o przemijaniu, przynajmniej jeśli poruszamy się po płaszczyźnie gamingu.

Inną grą, która fabularnie okazała się mocno dołująca, był Max Payne 2, w którego grałem chyba odrobinę za wcześnie, bo mając 13 lat. Dzisiaj ta historia wydaje mi się dość sztampowa, przerysowana, choć dalej wciągająca, natomiast wtedy ciężko mi było przejść do porządku dziennego nad śmiercią Mony Sax i faktem, że Max po raz kolejny traci z oczu perspektywę szczęścia. No i jeszcze to „Late Goodbye” od Poets of the Fall, które wybrzmiało na sam koniec gry i całkowicie mnie rozkleiło.

Zdjęcie z Read Dead Redemption 2

Z innych tytułów chciałbym na pewno wyróżnić Hellblade: Senua’s Sacrifice, gdzie depresja, schizofrenia i inne zaburzenia psychiczne są wręcz fabularnym budulcem, który tworzy historię, jej tło i determinuje zachowania głównej bohaterki. Gra nie zawsze broni się jako gra, ale jako doświadczenie jest czymś, w mojej opinii, wybitnym i wartym przeżycia.

Drugie kryterium depresyjności gier dotyczy gameplayu. Po prostu są gry, które już samymi mechanikami doprowadzają człowieka do frustracji, a ta często przeradza się w poczucie beznadziei, smutek, a nawet rozpacz.

Ta ostatnia jest charakterystyczna dla FIFY, którą porzuciłem właśnie dlatego, że doprowadzała mnie do skrajnych emocji i nie dawała zbyt wielu okazji do tego, żeby się cieszyć wirtualną rozrywką.

Podobne, choć znacznie słabsze emocje mam podczas gry w Elden Ring. Tutaj jednak dochodzi czynnik motywujący w postaci rozwijania nie tylko swojej postaci, ale też umiejętności samego gracza. Sama gra z kolei jest bardzo uczciwa w poziomie trudności dla wszystkich graczy, nikogo nie faworyzuje i nikogo nie wyróżnia w kwestii znęcania się. Wszystkim daje w kość tak samo mocno.

Hellblade 2 Senua

Forza Horizon 5, A Way Out

Grzegorz Majchrzak: wiem, że Forza Horizon 5 to nie jest zbyt oczywisty wybór do zestawienia gier, które potrafią zdołować. Tym bardziej, że świat gry jest stylizowany na przepiękny i kolorowy Meksyk. Jednak liczba aktywności do wykonania, samochodów do zdobycia czy wyścigów do przejechania jest po prostu olbrzymia, a do tego stale się zwiększa… przytłaczając człowieka i powodując swego rodzaju FOMO. Z Forzą Horizon jest tak jak z życiem – jest w nich zbyt wiele pięknych rzeczy, by osiągnąć je wszystkie, a na końcu i tak liczy się to, co komu wypadnie z maszyny losującej.

Druga gra? A Way Out. Może się zrobić troszeczkę depresyjnie, kiedy okaże się, że nie macie z kim zagrać w co-opie. A nawet jeśli znajdziecie kogoś do zabawy, to sama końcówka gry i tak nie wprawia w zbyt dobry nastrój.

lamborghini urus w grze forza horizon 4

Football Manager

Robert Koncewicz: gry komputerowe to propozycja rozrywki, która z założenia ma pomóc zrelaksować się w wolnym czasie. Może to i prawda, ale punkt widzenia zmienia się, kiedy taką grą jest Football Manager. Wtedy okazuje się, że to w pracy był spokój, a zajmowanie się dziećmi czy inne codziennie obowiązki to przecież nic wielkiego.

Przy FM-ie niejednokrotnie można po prostu usiąść i się rozpłakać. Twoja drużyna gra pięknie, oddaje 30 strzałów na bramkę przeciwnika, ale przegrywasz 0-1 po golu samobójczym. Na nic te wszystkie transfery, taktyki, zmiany, rozmowy motywacyjne czy inne cuda-wianki. Patrzysz na to, co dzieje się na ekranie komputera i masz ochotę wyrzucić z siebie złość i smutek, których przed uruchomieniem gry nie odczuwałeś. I nie mogłeś, bo ich nie było.

Football Manager to gra, która generuje skrajne emocje. Bo albo masz satysfakcję, że kulki poruszające się po ekranie wygrały wirtualną Ligę Mistrzów albo zadajesz sobie pytanie, dlaczego do swojego czasu wolnego wprowadzasz elementy masochizmu.

football manager 2023

Heavy Rain, Brothers in Arms: Hell’s Highway

Aleksander Kiryłów: Heavy Rain to pierwsza z najbardziej ponurych, wciągających niczym bagno opowieści, jaka przychodzi mi na myśl. Gra utrzymana w dosyć surowej i oszczędnej stylistyce czasem bardziej przypomina komiks niż grę. Fabuła opowiada historię mężczyzny, Ethana Marsa, ojca dwójki dzieci. W pierwszych minutach gry jesteśmy świadkami utraty pierwszego dziecka, a chwilę później porwane zostaje drugie dziecko. Porwanie drugiego syna jest trampoliną fabularną dla wszystkich historii powiązanych z porywaczem zwanym „Zabójcą z origami”. 

Gra jest ponurą farsą, która czasem śmieje się graczowi w twarz. Tutaj z reguły nie ma dobrych wyborów, nie ma czarno-białych rozwiązań czy w pełni moralnie uzasadnionych ruchów. Wszędzie są niejasności i wątpliwości, które potrafią namieszać nie tylko w rozwoju wydarzeń, ale też w naszym poczuciu „właściwego postępowania”. Minęło wiele lat od momentu, w którym pierwszy raz zobaczyłem Heavy Rain i nadal pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie ten tytuł. To z pewnością gra wielokrotnego przejścia. 

Brothers in Arms: Hell’s Highway: jest wiele gier, które próbowały pokazać dramat wojny. Próbował CoD, Battlefield, Medal of Honor czy mniej znane tytuły, jak Red Orchiestra. Nikomu się to jednak nie udało w tak dobitny sposób jak twórcom serii Brothers in Arms.

Gra opowiada o wojennych zmaganiach 101 Dywizji Powietrznodesantowej, której losy po części poznaliśmy już w dwóch poprzednich odsłonach serii. Tym razem Gearbox skupił się na misjach w Holandii, co jest dosyć oryginalnym pomysłem zważając na to, że zazwyczaj gry wojenne rzucają graczy na teren Berlińskich przedmieść, albo na piaszczyste wybrzeża Francji.

Nie jest to symulator (o który raczej trudno – nie jest nim nawet Arma) ani tkliwa historyjka z możliwością ustrzelenia widowiskowych headshotów. To bardziej historia kilku ludzi z krwi i kości; z planami i wspomnieniami, których wojna zmusiła do niewyobrażalnego poświęcenia i skrajnej brutalności. Niektórzy z nich po prostu nie wytrzymują i wpadają w obłęd. Inni starają się jedynie przeżyć niejako wyciszając emocje. II Wojna Światowa jest tu w zasadzie tłem i miejscem akcji. Najważniejsze są te mniejsze, osobiste historie, których jesteśmy świadkami, niejako przy okazji odpychając niemieckie natarcia. Odpychamy oczywiście jedynym możliwym sposobem. Naciskając wirtualny spust. Czy strzelanie jest tutaj satysfakcjonujące? Jakże nie na miejscu wydaje się to pytanie, prawda? 

Poznanie całości, czyli trylogii, której Hell’s Highway jest zwieńczeniem, może skutecznie zniechęcić gracza, przynajmniej na chwilę, do dalszego beztroskiego strzelania. Efekt oczywiście z czasem mija, ale swego rodzaju niesmak, który zostawia ta gra, jest trudny do zmycia. To poruszająca historia ubrana w shooterowe szaty. 

Heavy Rain (po raz drugi), The Sims 3

Jakub Kopaniecki: nic tak nie „poprawia” humoru, jak pochmurny, deszczowy dzień. „Świetnie! Zróbmy psychologiczny thriller, w którym ciągle pada deszcz” – pomyśleli członkowie studia Quantic Dream. I tak powstał Heavy Rain, jeden z najbardziej kultowych tytułów na PS3, wciągający ambitną fabułą i wizualnie wciąż piękny. Ta gra, będąca bardziej interaktywnym filmem, ma jednak klimat gęstszy od powietrza na Śląsku. I przytłacza mocniej, niż polskie osiedla przed dotacjami z Unii. 

W centrum fabuły znajdują się tajemnicze morderstwa dokonane jesienią na nastoletnich chłopcach. Rozwikłaniem zagadki zajmują się czterej bohaterowie, spośród których każdy w jakimś stopniu nie radzi sobie ze swoim życiem. Ethan cierpi na depresję po śmierci syna i separacji z żoną. Agent FBI Norman jest uzależniony od narkotyków. Dziennikarka Madison walczy z bezsennością. A detektyw Scott współpracuje z pewną prostytutką, która jest matką jednej z pierwszych ofiar. Więcej dodać nie trzeba. Cóż, lepiej nie sięgać po Heavy Rain w Blue Monday. 

The Sims 3. Chociaż każda część nadałaby się równie dobrze, wybrałem moją ulubioną „trójkę”, w którą zagrywam się po dziś dzień. Na Simsach się zresztą wychowałem, począwszy od kanciastego pierwowzoru, przez rewolucyjne The Sims 2, które ledwo działało na moim komputerze z komunii, po wyśmienite The Sims 3 (The Sims 4 nie uznaję). Kiedyś wpisywałem kody i budowałem posiadłości, o których marzyłem. Ale potem rozsmakowałem się w prawdziwym kierowaniu losami mojej wirtualnej rodziny. 

Ile dałbym, by zapomnieć, że rzeczywistość odbiega od tego, co można osiągnąć w Simsach. Od zera do bohatera, ciężka praca popłaca, grosz do grosza, a będzie kokosza… a każdy na start dostaje tyle gotówki, by kupić niezłe mieszkanie i jeszcze rozsądnie je wyposażyć. Trawa jest zielona, powietrze czyste, drogi nie mają dziur, a szef w firmie zaprasza nas na dobre imprezy. A potem wyłączamy komputer, wychodzimy do sklepu i na usta ciśnie się nieśmiertelne: „Ah shit, here we go again”. 

The Sims 3

Jakie są Wasze pozycje na liście najbardziej depresyjnych gier?

Koniecznie podzielcie się nimi w komentarzach. Autorzy najciekawszych otrzymają od nas gorzkie westchnienie, wirtualne poklepanie po ramieniu i niewypowiedziane słowa otuchy.