Na gamingowym podwórku, niby grzyby po deszczu, pojawia się coraz więcej tytułów opatrzonych łatkami remasterów, remake’ów i rebootów. Mimo wspólnego mianownika w postaci klasycznych gier, do których się odwołują, określenia te nie są synonimami. A że dość często tak właśnie się je wykorzystuje, postaram się wyjaśnić pokrótce, co oznacza każde z nich i gdzie należy dopatrywać się różnic.
Gdyby przenieść wszystkie trzy pojęcia na grunt kulinarny, moglibyśmy porównać je do przygotowywania kotleta a’la nasza babcia. Idea remake’ów, remasterów i rebootów opiera się bowiem na sentymentach do gamingowych smaków, jakimi zachwycaliśmy się przed laty. Celem nadrzędnym jest więc odtworzenie kotleta, którego po raz ostatni mieilśmy okazję wcinać dawno temu.
W przypadku remastera moglibyśmy mówić o odsmażaniu kotleta, starego, zapomnianego, odnalezionego gdzieś na dnie zamrażarki, do której od wieków nikt nie zaglądał. Zjadliwe to, nawet jeśli nie najświeższe, grunt, że przywołuje smak, który znamy z dzieciństwa.
Spośród całej trójcy remaster jest opcją najmniej dla deweloperów kosztowną. Najczęściej sprowadza się do odświeżenia pierwowzoru od strony audio-wizualnej – stare tekstury zastępuje się nowymi, drobnym poprawkom poddawane są animacje i efekty graficzne, choć bywa i tak, że „remasterowa ingerencja” zaczyna się i kończy na podbiciu rozdzielczości do 1080p lub 4K UHD.
Nie dziwota więc, że każda zapowiedź remastera budzi wśród graczy mieszane uczucia. Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, iż część tego typu zabiegów to nic innego jak skok po łatwą kasę – wkład pracy jest wszak minimalny, a sentymentalna dusza graczy podatna na wizje podróży w przeszłość.
Na szczęście remaster remasterowi nierówny. Istnieją produkcje, które przygotowywane są z olbrzymią starannością. Najświeższym przykładem może być Quake II RTX, czyli remaster kultowego FPS-a z 1997 roku, wzbogacony o wsparcie dla ray tracingu w czasie rzeczywistym. Efekt? Biorąc pod uwagę wizualną warstwę gry, „olśniewający” wydaje się najlepszym określeniem.
Posiłkując się po raz wtóry kulinarno-kotletową metaforyką – remake’iem należałoby nazwać świeżutkiego schabowego, który, choć tworzony na bazie babcinego przepisu, smakuje jakoś tak inaczej. Dlaczego? Kuchnię węglową zastąpiła gazowa lub indukcyjna, żeliwną patelnię – teflonowa, a do przyprawiania używa się dziś nieco innych ziół niż kiedyś. Inne jest też samo mięso. Trudno zatem się dziwić, że taki kotlet przypomina ten babciny jedynie po części, choć sam w sobie jest równie smaczny, o ile nawet nie smaczniejszy.
Remake, w przeciwieństwie do remastera, to całkowicie nowa gra, tworzona od podstaw, choć z bazą koncepcyjną mieszczącą się w pierwowzorze. Bierzemy więc na warsztat znane już graczom uniwersum – z fabułą, lokacjami, bohaterami – i tworzymy z tego nowy produkt. Taki, który wpisze się w aktualne gamingowe trendy i nie zmęczy współczesnego gracza przestarzałymi mechanikami bądź toporną grafiką.
Ze świetnych remake’ów słynie chociażby seria Pokémon przeznaczona na przenośne konsole Nintendo. Wystarczy wspomnieć o Pokémon Red i Green stworzonych na klasycznego Game Boya, „odtworzonych” potem na Game Boy Advance jako Fire Red i Leaf Green. Jest też wydane niedawno na Switcha Pokémon: Let’s Go, Pikachu! Będące remake’iem 21-letniego już Pokémon Yellow.
Na przykładzie gier o kieszonkowych potworkach można wyróżnić jeszcze jedną szczególną cechę remake’ów. Otóż pod wieloma względami wzbogacają one pierwowzór – zarówno od strony samej mechaniki, jak i fabuły czy nawet wielkości świata. I tak – w Pokémon: Let’s Go, Pikachu stworki łapie się zupełnie inaczej niż w Pokémon Yellow, choć sama idea łapania zmianie nie ulega. W remake’u żółtych Pokémonów mamy też tryb kooperacyjny, a także możliwość skorzystania z gadżetów pokroju Poké Ball Plus, o których dwie dekady temu mogliśmy tylko pomarzyć.
Zakładamy fartuch i ponownie przenosimy się do kuchni. Aby przełożyć definicję reboota z języka gamingowego na kotletowy, spróbujcie wyobrazić sobie sytuację następującą: macie już w ręku recepturę babcinego schabowego, którego chcecie „odtworzyć” po latach, ale nagle uświadamiacie sobie, że warto byłoby ów przepis nieco podrasować. I tak oto robicie panierkę po swojemu, a wierzch kotleta przyozdabiacie żółtym serem i pieczarkami. Zamiast w oleju natomiast wylewacie na patelnię oliwę z oliwek. Końcowy efekt jest taki, że choć czuć wyraźnie posmak nostalgii, na dobrą sprawę jest to potrawa nowa, różniąca się odczuwalnie od babcinego pierwowzoru.
Reboot jest więc czymś w rodzaju wymyślania koła na nowo. Oznacza restart zarówno samej serii, jak i podejścia do niej. Po prostu bierzemy gotową historię i piszemy ją od nową, nawiązując do pierwowzoru w sposób bardzo luźny.
Wyobraźcie sobie, że takie Nintendo dochodzi do wniosku, że sympatyczny hydraulik Mario wypalił się na tyle, że nie jest w stanie zaoferować graczom już nic nowego. Jednocześnie wciąż stanowi tak znaczącą markę, że grzechem byłoby posyłać go na gamingową emeryturę. Ktoś wpada więc na pomysł, aby opowiedzieć jego historię od nowa. I tak Marian staje się hydraulikiem-nihilistą, który po ośmiogodzinnej dniówce zasiada przed telewizorem i z piwem w ręku spędza całe dnie na oglądaniu polskich seriali paradokumentalnych.
Któregoś dnia jego żona, Księżniczka Peach, nie wytrzymuje. Oznajmia mu, że odchodzi. Rzuca go dla finansowego potentata nazwiskiem Bowser. Zrozpaczony Mario decyduje się zawalczyć o żonę i rusza w pogoń za nią. Po drodze napotyka się na ludzi Bowsera, którzy próbują go powstrzymać, używając siłowych argumentów. Poczciwy Marian, człowiek pracy, nie pozostaje im dłużny, na przemoc odpowiada przemocą. Atakuje ludzi Bowsera kluczem francuskim. I tak dalej, i tak dalej. A gdy dociera do willi, w której spodziewa się ujrzeć Peach, okazuje się – jakżeby inaczej – że „princess is in another castle”.
Przejdźmy jednak do przykładów opartych nie o wypaczony umysł niżej podpisanego, ale o rzeczywistość. Sztandarowym dziś przykładem dobrze wykonanego reboota jest trylogia Tomb Raider (Tomb Raider, Rise of the Tomb Raider, Shadow of the Tomb Raider). Pikselowa Lara Croft z lat dziewięćdziesiątych, przedstawiona dość, ekhm, seksistowsko, została zastąpiona przez młodą panią archeolog, której atuty nie sprowadzają się już wyłącznie do aparycji.
Zdarza się, że trudno jednoznacznie osądzić, czy gra jest remake’iem, remasterem czy rebootem. Czasem granice między tymi zagadnieniami są bardzo płynne i ostateczny werdykt jest kwestią interpretacji. Cały ten tercet jednak świadczy o tym, że jako gracze mamy skłonność do sentymentów i tęsknimy za wygaszonymi już markami, w które zagrywaliśmy się lata temu. Deweloperzy również mają tego świadomość i umiejętnie grają na naszych wspomnieniach, reanimując, wskrzeszając i upiększając kolejne pecetowe i konsolowe klasyki.