Test i recenzja Tozo T6s. Małe czarne (czyli na każdą okazję)

Modele true wireless zdominowały rynek słuchawek bezprzewodowych w każdej półce cenowej. Testowane Tozo T6s trafiły do najtańszego segmentu, który jest zatłoczony bardziej, niż wrocławski Rynek przed Bożym Narodzeniem. Czy wyróżniają się spośród licznej konkurencji i są warte swojej niewygórowanej ceny? Na to pytanie odpowiem w recenzji.

Tozo T6s: FAQ

Tozo T6s są dla osób, które poszukują niedrogich, dobrze wykonanych słuchawek true wireless. To urządzenie, które sprosta codziennym potrzebom niewymagających użytkowników.

Tak, warto kupić Tozo T6s, jeżeli potrzebujesz niedrogich słuchawek true wireless. Odtwarzają wysokiej jakości dźwięk, są dobrze wykonanie i długo trzymają na baterii.

Tozo T6s mają bardzo intensywny bas, który potrafi dokuczać np. w muzyce elektronicznej. Ponadto etui ładujące czasami nie domyka się, jeżeli wybierzesz największe nakładki na słuchawki.

Unboxing Tozo T6s. Od przybytku głowa uszy nie bolą

Jak na tanie słuchawki true wireless, Tozo T6s robią fenomenalne pierwsze wrażenie. W estetycznym pudełku czeka na nas prosta instrukcja obsługi na wysokiej jakości papierze, etui ładujące, słuchawki, krótki kabel USB-A do USB-C oraz wisienka na torcie – aż pięć par dodatkowych nakładek silikonowych. Dostajemy dwa rodzaje grzybków w trzech rozmiarach. Wszystko ułożone jest elegancko i w przemyślany sposób.

Design i jakość wykonania. Klasyka gatunku

Pierwszy i drugi rzut oka na Tozo T6s także pozostawiają dobre wrażenie. Smukłe etui ładujące wykonano z matowego, lekko połyskliwego plastiku. Nie jest to tworzywo najwyższej próby, ale całkiem dzielnie stawia czoła odciskom palców i zarysowaniom. Spasowanie elementów jest bardzo dobre, a klapka przyjemnie klika przy zamknięciu. Nie zabrakło również miejsca na cztery wyraźne diody pokazujące stan naładowania etui.

Niestety przy zastosowaniu największych nakładek etui nie domyka się. Magnes co prawda działa i przytrzymuje pokrywę, ale puszcza przy użyciu niewielkiej siły. To akurat spore niedopatrzenie, którego nie usprawiedliwię ceną.

Same słuchawki są zaś całkiem kompaktowe i estetyczne. Ich wierzch pokrywa błyszczący plastik, w którym ukryto czujniki dotykowe, a jedyną ozdobą jest nieduże logo producenta. Reszta to ten sam porządny materiał, z którego wykonano etui. Na dodatek jest to najwyraźniej jedna bryła bez dodatkowych szwów. Nie tylko ładnie to wygląda, ale też dodaje wrażenia „premium”.

Dodam też, że obydwie części słuchawek są bardzo dobrze spasowane – szczelina jest minimalna i nie zbiera brudu. Dostajemy jeszcze wodoodporność IPX8, więc śmiało można szaleć na siłowni. Do pewnego stopnia, o czym za chwilę.

Tozo T6s czerpią ze sprawdzonych już wzorców, ale podają to w kompaktowym, dobrze skonstruowanym wydaniu. To bardzo uniwersalny design, który po prostu może się podobać – ja, jako zwolennik prostoty i minimalizmu, jestem zdecydowanie na tak. Moje dotychczasowe doświadczenie ze słuchawkami TWS z dużą czaszą podsumowałbym krótko – wygląda to nieco pokracznie. Tozo T6s przełamały ten niedobry trend.

Wygoda korzystania z Tozo T6s. Ładna róża z dużymi kolcami

Dopasowanie do uszu

Chociaż w zestawie mamy aż sześć par wymiennych, silikonowych nakładek, to ani jedna mnie nie usatysfakcjonowała w pełni. Słuchawki, na szczęście, nigdy nie wypadły mi z uszu, ale przy bardziej gwałtownych ruchach, takich jak obrót głowy czy schylanie, poruszały się. Często doprowadzało to do przestawienia się ich w uchu na tyle, że musiałem jedną z nich albo obydwie poprawiać. Oczywiście poruszenie się w uchu to nie tylko dyskomfort fizyczny, ale też zmiana właściwości docierającego do nas dźwięku. A to dużo, dużo gorsze od uwierania (przynajmniej jeżeli jest się mną).

Jestem świadom, że mam dość kapryśne uszy (cudowne działanie matki natury) i trudno mi znaleźć dobrze dopasowane słuchawki. Ale stopień, w jakim Tozo T6s reagowały na prawa fizyki, był jednak poza dopuszczalną przeze mnie normą. To pierwszy raz w historii moich recenzji, że tak mocno zwróciłem uwagę na ten aspekt.

Łączność

Bluetooth 5.3 w niedrogich słuchawkach to zawsze miły widok i przez większość czasu Tozo T6s sprawowały się dobrze. Mogłem swobodnie kręcić się po mieszkaniu (które z nimi pięknie wysprzątałem), nie wystąpiły żadne zerwania połączenia, a samo parowanie przebiegało bezproblemowo. Kilka razy jednak zdarzyło się, że jedna ze słuchawek na chwilę rozparowała się lub miała lekkie opóźnienie względem drugiej. Pomagało umieszczenie obydwu w etui i ponowne wsadzenie do uszu.

Sterowanie i aplikacja

Do czujników dotykowych w tanich słuchawkach podchodzę zawsze z dużą rezerwą, ale Tozo T6s pozytywnie mnie zaskoczyły. Praktycznie cały błyszczący wierzch reaguje na dotyk, a komendy interpretowane są szybko i celnie. Możemy przełączać utwory, zmieniać głośność czy zatrzymywać muzykę. Dosłownie w pojedynczych sytuacjach słuchawki pomyliły się, ale równie dobrze mógł być to skutek spocenia się palca pod wpływem letniego ciepełka we Wrocławiu.

Słuchawki niestety nie wykrywają wsadzenia do uszu, czego w sumie spodziewałem się po urządzeniu w tej cenie. Dziwi mnie jedynie, że przestają grać dopiero po włożeniu obydwu do etui. Ale nawet wówczas… wciąż przez chwilę podają komunikaty głosowe. Nie wystraszcie się zatem, jeżeli Wasze etui przemówi nagle stłumionym głosem.

Producent zadbał o dedykowaną aplikację na smartfony. Oferuje ona najważniejsze funkcje, takie jak equalizer, informację o poziomie naładowania każdej ze słuchawek czy aktualizacje oprogramowania. Co bardzo pozytywne, znajdziecie w niej także sporo darmowych nagrań, wspomagających zasypianie, relaks czy koncentrację. Redukcja szumów plus zapętlony deszczyk to mój sprawdzony sposób na udane spanie w pociągu, więc cieszę się, że Tozo pomyślało o takim niemałym i wysokiej jakości dodatku.

Jak grają Tozo T6s? Uderz basem, synu

Pierwsze wrażenia

Po wsadzeniu Tozo T6s do uszu, od razu zaskoczyło mnie wyśmienite tłumienie pasywne. Te słuchawki naprawdę bardzo dobrze redukują szum otoczenia, więc sprawdzą się także jako zatyczki podczas drzemki w pociągu lub samochodzie.

Kiedy natomiast zacząłem słuchać… Powitał mnie bas. BAS. To naprawdę hojne pod względem niskich tonów słuchawki, moim zdaniem aż za bardzo. Przyznam jednak, że samo brzmienie wywarło na mnie pozytywne wrażenie – to nie ordynarny łomot dla efektu, a całkiem sensownie radzący sobie przetwornik. Choć nieco zbyt entuzjastyczny. Dodam też, że próbowałem skorygować to w aplikacji, ale redukcja basu negatywnie wpływała na brzmienie pozostałych częstotliwości.

Tozo T6s udowadniają jednak, że czasy tanich słuchawek TWS grających jak przewodowe pchełki z rdzewiejącego kosza w chińskim sklepie są już dawno za nami. Spodziewałem się charakterystycznego, suchego, płaskiego brzmienia, wyprutego z jakiejkolwiek dynamiki i skąpiącego detali. A tu miłe zaskoczenie, gdyż T6s oferują ponadprzeciętną szczegółowość i ciepłe, ale nierozmiękczone tony. To bardzo uniwersalne właściwości, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Scena i nagrania binauralne

Szerokość sceny jest OK, ale wyraźnie czuć, że mamy do czynienia ze sprzętem budżetowym. Całe spektrum ściąga dość mocno do środka, więc nawet najbardziej sprytnie zmiksowane utwory (np. Rehab Amy Winehouse czy Supermassive Black Hole Muse) nie otaczają nas w takim stopniu, jak zaplanowali to sobie producenci. I jak sam bym tego chciał.

Na Nightclubbing Grace Jones, w którym część instrumentów wystrzelona jest na skraj obydwu kanałów, subiektywnie oceniłbym rozpiętość sceny na takie solidne 130 stopni. Zdecydowanie nie jest to scena na stadionie, a raczej w dużym, dobrym, miejskim klubie muzycznym. To jednak parametry, na które zwrócą uwagę bardziej czepialscy audiofile, a Tozo T6s zdecydowanie nie są kierowane ku nim. Scena nie zaskakuje, ale też nie rozczarowuje. W swojej klasie cenowej słuchawki dają po prostu radę.

Potwierdzają to także nagrania binauralne z serwisu audiocheck.net. Odgłosy stukania w drewno brzmiały przyjemnie, ale od razu wiedziałem, że to nagranie. Nie dałem się oszukać – nikt nie pukał do moich drzwi. Czy taka jakość przystaje do słuchawek za mniej niż 200 złotych? Owszem, koniec końców nie mam więc żadnych zastrzeżeń.

Muzyka

Tłok im niestraszny…

Jak wspomniałem wcześniej, słuchawki Tozo T6s lubią grzmotnąć basem, ale na szczęście nie jest to wyłącznie tani efekt, mający przykryć niedostatki urządzenia. Nawet w tak „zatłoczonych” utworach, jak Swine Lady Gagi czy w bombastycznych kompozycjach Hansa Zimmera nic nie ginęło w dźwiękowym natłoku, a wręcz wysłyszałem niuansiki, które wiele droższych słuchawek potrafiło zgubić.

Ba, T6s sprostały nawet mojemu ukochanemu metalowi symfonicznemu, zdominowanemu przez góry i przesycony wręcz środek. I Want My Tears Back czy 7 Days to the Wolves Nightwisha to jedne z modelowych przykładów, które wyprowadził na prostą… bas. Tak, w sytuacjach przeładowania wysokimi częstotliwościami jest on na wagę złota, choć (podwójna) stopa od czasu do czasu potrafi za mocno dać po uszach.

Przy dawaniu po uszach będąc, you should see me in a crown czy Therefore I Am Billie Eilish wyciskają łzy basem, ale jednocześnie słychać OGROMNĄ ilość szczegółów (capslock celowy), zwłaszcza w spokojniejszych fragmentach. Tylko aż prosi się o szerszą scenę, bo utwory Billie Eilish to ekstraklasa pod względem produkcji, a ich przestrzenność to jeden z kluczowych aspektów brzmienia tej artystki.

…ale przesyt już tak

Tozo T6s nie lubią jednak skrajności, zwłaszcza jeżeli to wysokie tony o szumowym charakterze z towarzyszącym im basem. Wspomniane wcześniej Nightclubbing i Rehab, Black Betty Caravan Palace, Hotline Blink Drake’a czy Paul’s Dream z filmu Diuna potrafiły zaserwować lekkie, ale zauważalne przestery. Nic, od czego rozbolałaby głowa i na dodatek na tyle sporadycznie, że nie dyskwalifikuje to słuchawek. Po prostu nie radzą sobie z taką rozpiętością częstotliwości o dużym natężeniu w tym samym momencie.

Dlatego Tozo T6s świetnie nadają się do muzyki o bardziej zrównoważonym brzmieniu. Jessie Ware przyjemnie pieściła niskimi tonami (poza dziwnie zmiksowanym Free Yourself), a wysokie partie nie traciły nic ze swojej migotliwości. Smooth jazz od Norah Jones stał się jeszcze bardziej smooth (w Don’t Know Why słuchawki bajecznie podkreśliły kontrabas), kapitalnie brzmiały też przeboje Ani Dąbrowskiej czy wszystko od Alexa Christensena & The Berlin Orchestra. W przypadku tego ostatniego basową głębokość strony elektronicznej świetnie równoważy urozmaicone, szerokie brzmienie orkiestry symfonicznej.

Podcasty, filmy, seriale

Do słuchania podcastów Tozo T6s sprawdzają się znakomicie. Głęboki bas świetnie podkreśla głosy (zwłaszcza męskie), a tłumienie pasywne pozwala skupić się na treści bez przeszkadzajek z zewnątrz. W przypadku filmów i seriali przyjemność z oglądania zależy już od samego materiału.

Najbardziej widowiskowe sceny kina akcji mogą zafundować, tak jak w przypadku muzyki, lekkie przestery, które niekoniecznie zrównoważy bas. A jak już ten bas grzmotnie, to z pełnym impetem. Jednak to bardziej sytuacyjne „bombardowanie” dźwiękiem, w przeciwieństwie do utworu muzycznego, który jest pod tym względem bardziej stały. Nie ukrywam jednak, że filmów sensacyjnych lepiej nie ustawiać za głośno.

Poza tym szczegółowość dźwięku jest bardzo wysoka, w sam raz do obejrzenia czegoś w podróży. Słuchawki nie wspierają żadnego standardu dźwięku przestrzennego, więc nie ma co liczyć na epickie doznania, ale efekt stereo daje radę – czego więcej oczekiwać po niedrogim sprzęcie?

Czas pracy na baterii

Choć stosunkowo nieduże, słuchawki Tozo T6s mogą się pochwalić naprawdę niezłym czasem pracy na baterii. Podczas moich testów ustawiłem głośność na ok. 55-60% i bez przerwy odtwarzałem muzykę ze Spotify. W ciągu czterech godzin poziom naładowania spadł ze 100% do 65%. To wynik bardzo satysfakcjonujący i deklarowane przez producenta 8 godzin na jednym ładowaniu nie powinno być żadnym wyzwaniem.

I na deser niemałe zaskoczenie – Tozo T6s ładują się także indukcyjnie! To miły i nieoczekiwany dodatek w tak niedrogich słuchawkach. Chociaż chętnie przerzuciłbym jego koszt np. na czujnik wsadzenia do ucha, to muszę przyznać, że funkcja działa bez zarzutu i jest bardzo praktyczna poza domem.

Podsumowanie recenzji Tozo T6s

Powtórzę słowa, które padły już w recenzji – Tozo T6s udowadniają, że budżetowe słuchawki TWS nie muszą brzmieć i wyglądać tanio. Mają co prawda tendencję do dawania basem po uszach, ale zasadniczo grają w sposób zrównoważony i neutralnie miękki, podkreślając mnóstwo szczegółów. Ich design jest zgrabny, klasyczny i uniwersalny, a funkcjonalności, choć podstawowe, działają praktycznie niezawodnie. Gdyby tylko nie wierciły się czasem w moich uszach… 

Czy za 149 zł w dniu pisania tej recenzji Tozo T6s są warte zakupu? Zdecydowanie tak, bo grają przyjemnie i wyglądają estetycznie, a pewne niedociągnięcia nie przeszkadzały w stopniu, który uniemożliwiałby czerpanie satysfakcji ze słuchania. T6s oferują także Bluetooth 5.3 czy ładowanie indukcyjne, niespotykane w tym przedziale cenowym. Ale brakuje im czegoś naprawdę „wow!”, co pozwoliłoby wybić się spośród niezliczonej wprost konkurencji. Rozpoznawalność marki i „killer ficzery” mogą więc odegrać decydującą rolę.

Minusy

  • etui delikatnie nie domyka się przy największych nakładkach
  • słuchawki lekko poruszają się w uszach podczas ruchu
  • zbyt intensywny bas…

Plusy

  • …ale zaskakująco godziwie brzmiący
  • bogate wyposażenie
  • zgrabne, matowe etui
  • ponadprzeciętne spasowanie obudowy słuchawek
  • świetne pasywne tłumienie szumów
  • wysoka szczegółowość odtwarzanego dźwięku
  • wodoodporność IPX8

Ocena redakcji

8/10
PL - Cena/Jakość