Dlaczego drony na tureckim lotniskowcu?
Tutaj sprawa jest bajecznie prosta, ale chyba warto ją dla porządku napisać. Turcja wymyśliła sobie, że dobrym pomysłem jest zakup systemu S-400. Był to koncept, delikatnie mówiąc, szalony, ale doprowadzony do końca. W nagrodę za takie pomysły Amerykanie wyrzucili Turcję z Programu F-35 i powstała wielka pustka.
Coś tam w Turcji przebąkują o produkcji własnego samolotu, ale Wielka Brytania miała zapewnić silniki dla tego projektu i tutaj w zasadzie jest pies pogrzebany. Bardzo mało prawdopodobne jest, by najbliższy sojusznik USA zdecydował się na taki krok. Oznacza to w zasadzie upadek całej koncepcji, chyba że w całą sprawę wmieszają się Rosjanie ze swoimi silnikami. Póki co w tej materii cisza.
Tak czy owak, to właśnie F-35 w odmianie B idealnie pasowałby na tureckie okręty, a tak pozostaje samodzielne pracowanie nad dronami. Sytuacja nie jest jednak tak beznadziejna, jakby się mogło wydawać. Aparaty bezzałogowe to przyszłość i Turcja może jeszcze na tym całkiem nieźle wyjść. Zwłaszcza że w listopadzie tego roku podpisano umowę z Ivchenko-Progress na dostawy silników dla tureckich dronów. Wydaje się zatem, że kierunek został obrany i teraz wypada nam pilnie obserwować, co też z niego wyniknie.
Być może powstaną z tego dobrej jakości drony, które mogłyby zasilić i naszą armię. Zasada jest bowiem prosta. Dronów nigdy dość. Taka przynajmniej jest teraz mantra na świecie.