Gwóźdź programu, czyli F-35B
Zwornikiem całej tej koncepcji, która wyłania się z mgieł Pacyfiku, są samoloty F-35B. W przeciwieństwie do samolotów F-35 dla Polski, są to maszyny krótkiego startu i pionowego lądowania. Można ich zatem używać nie tylko na dużych lotniskowcach, ale również na mniejszych okrętach wielofunkcyjnych i lekko przerobionych okrętach śmigłowcowych.
Posiadanie odpowiednio dużej liczby samolotów F-35 przez Stany Zjednoczone oraz ścisła współpraca z sojusznikami może w krótkim czasie pozwolić na skokowy wzrost potencjału lotnictwa pokładowego. Oczywiście okręty tego typu są kluczowymi celami, więc w razie konfliktu musiałby odpowiednio wcześniej wyjść w morze, ale historia zna już przypadki takiego „wychodzenia”, więc jest to do zrobienia.
Z pokładów sojuszniczych okrętów mogłyby operować nie tylko F-35B należące do Wielkiej Brytanii, Japonii i Korei Południowej, ale również te należące do USMC. Jakby na potwierdzenie tej tezy, na październik zapowiedziano oddelegowanie amerykańskiej jednostki wyposażonej w F-35B na okręt japoński na wspólne zgrywanie. Tak się wygodnie składa, że w japońskiej bazie Iwakuni stacjonują już dwie eskadry F-35B z ogłoszoną gotowością operacyjną więc… plan zaczyna działać.
Swoją drogą w sierpniu podobny manewr wykonano z Brytyjczykami, a na marginesie dodać można, że i Włosi na swoim lotniskowców będą mieli F-35B. Oni tak daleko raczej nie będą się zapuszczać, ale kto wie, kto wie.
Jeśli do sprzętu sojuszniczego dorzucimy amerykańskie mniejsze okręty typu America i całość okrasimy dużymi lotniskowcami, to znacząco zagęściliśmy ocean środkami bojowymi. Pozostaje jednak jeden zasadniczy problem.